Wielkie zastąpienie

Wyniki wyborów parlamentarnych z października 2023 roku prawie wszyscy ich uczestnicy uznali za swój sukces. Prawie, albowiem był tutaj jeden wyjątek, w postaci partii Konfederacja Wolność i Niepodległość (KWIN). Liderzy tego ugrupowania już w wieczór wyborczy nie ukrywali rozczarowania swoim rezultatem. Od razu też po wyborach rozpoczęły się też w tej partii rozliczenia,  publiczne spory, szukanie winnych i wzajemne oskarżenia. Na pewno działania te nie przyczyniły się do wzrostu popularności KWIN wśród elektoratu.

Patrząc obiektywnie, wynik wyborczy Konfederacji wcale nie był jednak taki zły. KWIN, w porównaniu z poprzednimi wyborami, polepszył swoje notowania zarówno w procentach otrzymanych głosów, jak i w liczbie uzyskanych mandatów poselskich. Poczucie niedosytu nie wzięło się jednak z racjonalnej analizy tego wyniku, tylko z emocjonalnej reakcji na gwałtowny wzrost notowań sondażowych Konfederacji przed wyborami. W pewnym momencie był to nawet wynik dwucyfrowy, pozwalający realnie myśleć o „wywróceniu stolika”, przy którym zasiadał cały ówczesny polski układ polityczny. Wzrost ten jednak okazał się efemeryczny i wyniki sondażowe KWIN spadły równie szybko, jak wcześniej urosły.  W Polsce jest bardzo niewielu polityków, konkretnie dwóch, którzy, nie tylko realnie wiedzą, jakie grupy społeczne na nich głosują i, co ważniejsze,  dlaczego to robią, ale i potrafią z tej wiedzy zrobić polityczny użytek. Żaden z nich jednak nie reprezentuje KWIN, zatem nikt tam na serio nie zastanawiał się, skąd się wziął ten gwałtowny przypływ poparcia i gdzie się później podział. Uznano ten fenomen za coś oczywistego, coś co się po prostu ugrupowaniu słusznie od wyborców należało. Równie nagły spadek poparcia odebrano zaś jako karę od elektoratu za odejście od „jedynie słusznej linii”. Nikt w KWIN nie zauważył, że te przedwyborcze fluktuacje nie miały nic wspólnego z działalnością samej partii i praktycznie w stu procentach były wywołane czynnikami, w stosunku do KWIN, zewnętrznymi, konkretnie błędami w kampanii Donalda Tuska, który chwilowo odstraszył część swoich zwolenników, a ci postanowili go demonstracyjnie ukarać, demonstracyjnie przenosząc poparcie na KWIN właśnie. Stąd w Konfederacji poczucie wielkiego zawodu, kiedy poparcie wróciło do „naturalnego” dla KWIN poziomu. Inna sprawa, że elity partyjne nie uczyniły realnie nic, aby tych efemerycznych i kapryśnych wyborców przy sobie zatrzymać, niezależnie od tego, jak nikłe były na to szanse.

W tej sytuacji można było oczekiwać, że pogrążona w powyborczych wewnętrznych sporach Konfederacja stopniowo rozpadnie się i zniknie, tracąc kolejnych wyborców na rzecz politycznej konkurencji.  Aby zobaczyć, czy tak faktycznie się stało, przyjrzyjmy się średniej kroczącej poparcia sondażowego dla zasiadających obecnie w sejmie poszczególnych partii politycznych. Na poniższym wykresie pokazano taką średnią z 15 ostatnich sondaży. Zaznaczony jest również zakres błędu dla poziomu ufności 20%. Rzeczywiste poparcie dla danego ugrupowania mieści się w pokazanym zakresie z prawdopodobieństwem 80%. Data na osi czasu to mediana z danego przedziału 15 ostatnich sondaży.

Oraz drugi wykres, tylko dla samej Konfederacji

Jak widzimy, w porównaniu do wyników październikowych wyborów, spadek poparcia dotknął kilka ugrupować, ale akurat nie KWIN. Elektorat tracą słabsi członkowie obecnej koalicji rządzącej, Lewica i Trzecia Droga. Spory spadek zanotowała również, odcięta, po utracie władzy, od znacznej części swojego dotychczasowego aparatu propagandowego, partia PIS. Są też jednak partie, które swoje poparcie zwiększyły. Jedną z nich jest rządząca Koalicja Obywatelska, co nie powinno dziwić, bo jako najsilniejszy koalicjant konsumuje ona swoje przystawki, koalicjantów słabszych. Drugi fenomen już dziwić powinien, bo chodzi właśnie o Konfederację, która nie tylko znajduje się  w opozycji, ale i do tej pory, pogrążona w wewnętrznych sporach, nie czyniła jakiś zauważalnych działań, mających na celu rozszerzenie swojej bazy wyborczej. Pomimo tej bierności w ciągu pół roku poparcie dla KWIN rosło powoli, ale stabilnie i wzrosło o połowę z 6,5% w październiku 2023, do prawie 10%  w kwietniu 2024. Wzrost ten, nie jest tak spektakularny, jak ten przedwyborczy, ale o wiele bardziej stabilny i, jak można oczekiwać, trwały. Skąd ci nowi zwolennicy partii Mentzena, Bosaka i Brauna się wzięli?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, nie wystarczy nam badanie samej dynamiki poparcia. Musimy zobaczyć jak poparcie dla jednego ugrupowania, w tym przypadku Konfederacji, zmieniało się w zależności od poparcia dla innych ugrupowań. Uczynimy to badając korelację kroczącą ostatnich 15 sondaży, pomiędzy poparciem dla KWIN, a poparciem dla pozostałych obecnych w sejmie ugrupowań. Wynik widoczny jest na poniższym wykresie. Zacieniowany obszar na środku wykresu to miejsce, w którym korelacje te są statystycznie nieistotne, czyli prawdopodobieństwo, że pojawiają się przypadkowo, jest większe niż 5%. Korelacja dodatnia oznacza, że poparcie dla skorelowanych partii rośnie lub spada synchronicznie. Istotna jest jednak dla nas korelacja ujemna. Im większe poparcie dla partii X, tym mniejsze poparcie dla KWIN i na odwrót. Pojawienie się takiej korelacji oznacza, że pomiędzy tymi partiami nastąpił przepływ sympatyków.

Pomijając incydentalne wymiany elektoratu z TD, a nawet z ..Lewicą (sic!!!), KWIN w omawianym okresie wymieniała się wyborcami głównie z KO, co jednak już się pod koniec stycznia zakończyło, oraz z PIS, który to proces trwa nadal. Zważywszy, że KO w tym czasie nie straciła znacząco poparcia, można wywnioskować, że chodzi tu o wyborców, którzy KWIN na rzecz KO porzucili. Dokładnie odwrotnie jest w przypadku PIS. Tutaj wyraźnie widać, że to wyborcy partii Kaczyńskiego przechodzili do KWIN. Ponieważ w tym czasie, poparcie dla Konfederacji, jak już wiemy, systematycznie rosło, napływ nowo zachęconych wyborców z PIS musiał być sporo większy niż odpływ rozczarowanych do KO.

Ostatni wykres pokazuje zależność poparcia dla KO i PIS od poparcia dla KWIN w omawianym okresie. Dla PIS do kwietnia 2024, a dla KO do stycznia tego roku.

Aproksymacja dla PIS jest bardziej stroma niż dla KO, co oznacza, że wymiana elektoratu jest tu silniejsza i obejmuje większy odsetek rozczarowanych dotychczasowym swoim politycznym wyborem, niż to jest w przypadku KO

Cała powyższa analiza jest analizą techniczną, ilościową, opartą o odpowiednie modele matematyczne, nie dopuszczającą w związku z tym żadnych wątpliwości i wieloznaczności. W tym miejscu musimy jednak ją zakończyć i przejść do analizy jakościowej, politycznej opisanego zjawiska, gdzie grunt, na którym będziemy się poruszać, jest znacznie bardziej grząski, wnioski mniej pewne, a oceny bardziej subiektywne. Ryzyko, że ktoś może poczuć się wynikami analizy osobiście obrażony, też zdecydowanie narasta. Samemu niżej podpisanemu, poniższe wnioski również wcale się osobiście nie podobają i chciałby, aby były one inne. Nie ma się co jednak obrażać na rzeczywistość i należy ja przyjąć taką, jaka jest, dostosować się i podjąć odpowiednie działania.

Zacznijmy od tego, że opisany powyżej proces wymiany elektoratu KWIN nie zaczął się bynajmniej wraz z ostatnimi wyborami parlamentarnymi.  W roku 2019, czego autor niniejszego eseju już wielokrotnie dowodził, przeciętny wyborca Konfederacji nie różnił się zauważalnie od ówczesnego wyborcy KO, czy Lewicy. Był to człowiek młody, a nawet bardzo młody, bystry –  KWIN miała najbardziej inteligentnych wyborców w Polsce – mieszkający, a przynajmniej głosujący, w wielkim ośrodku miejskim, wykształcony. Typowy „młody, wykształcony z wielkiego miasta”.  Właściwie jedyną różnicą między wyborcami KWIN i jej poprzedników (KORWIN, UPR), a wyborcami PO/KO było to, że ci drudzy byli nieco zamożniejsi. Na KWIN bowiem najczęściej głosowali studenci, którzy się jeszcze w życiu nie dorobili. Nie należy się zatem dziwić, że przepływy elektoratu pomiędzy tymi środowiskami,  na linii KWIN-KO i KO-Lewica, choć już nie bezpośrednio KWIN-Lewica,  były częste i zwyczajne. Z PIS natomiast, mających wyborców o dokładnie przeciwstawnych cechach, starszych, niewykształconych, ze wsi, żadnej wymiany nie było.

Zmiana tego stanu rzeczy nastąpiła podczas wyborów prezydenckich w 2020 roku. Na kandydata Konfederacji po raz pierwszy zagłosowała zauważalna reprezentacja wyborców, którzy wcześniej popierali PIS i w drugiej turze wybrali Andrzeja Dudę. W wyborach w roku 2023 zaś, elektorat KWIN opuścił swoje dotychczasowe miejsce w przestrzeni fazowej cech, miejsce tuż obok elektoratu KO, a znacząco zbliżył się do elektoratu PIS, choć jeszcze nie był z nim tożsamy. Również w zorganizowanym wtedy referendum, wyborcy Konfederacji głosowali raczej podobnie do wyborców PIS, a zupełnie inaczej niż wyborcy wszystkich innych, niż PIS i KWIN, ugrupowań. Obecnie widzimy ostatnią fazę tego procesu. Reszta dawnych wyborców właśnie KWIN opuściła, przenosząc się do KO, a ich miejsce zajęli dawni sympatycy PIS. Konfederacja Wolność i Niepodległość właśnie dokończyła proces zamiany w PIS – bis. Ma to bardzo znaczące konsekwencje.

Program środowisk wolnościowych tworzących przed 2020 rokiem KWIN/KORWIN/UPR mógł być z grubsza opisany za pomocą trzech haseł.

  1. Wolność – maksymalne rozszerzanie wolnego rynku i pozwolenie na działanie jego niewidzialnej ręki, która w miażdżącej większości przypadków jest bardziej efektywna niż, choćby nawet najbardziej uczciwe i kompetentne, ręczne sterowanie gospodarką, tym bardziej, jeżeli jest ono skorumpowane i nieudolne. Zmniejszanie i likwidacja wszelkich barier dla wolnego rynku, biurokratycznych i fiskalnych. Prawa konsumenta zawsze mają być ważniejsze niż prawa producenta, zwanego kiedyś szyderczo w publicystyce wolnościowej – „ludziem pracy”. W skrajnym ujęciu dochodzi do tego również postulat „państwa minimum”, ograniczającego się do roli nocnego stróża.
  2. Własność – Promocja i rozpowszechnienie własności prywatnej, jej ochrona prawna i instytucjonalna, szeroko zakrojona prywatyzacja własności państwowej, jako nieefektywnej i marnotrawnej.
  3. Sprawiedliwość. Inaczej praworządność, sprawny, kompetentny, uczciwy i niepodatny na naciski wymiar sprawiedliwości, przejrzysty system prawny, bez których nie jest możliwe ani funkcjonowanie wolnego rynku, ani istnienie własności prywatnej. Równość wobec prawa, obejmująca również, a nawet przede wszystkim, instytucje i przedstawicieli władzy politycznej.

Tymczasem program PIS, narodowosocjalistyczny, odrzuca i neguje wszystkie te trzy punkty. Wolny rynek jest zły, bo ludzie pracowici, zdolni i oszczędni, bogacą się na nim szybciej niż tępe, rozrzutne obiboki, co wg PIS prowadzi do niedopuszczalnej „nierówności”, czy wręcz „monopolu”. Prywaciarze myślą tylko o tym, jakby tu oszukać i „wydoić” państwo i pracowników, dlatego własność prywatną PIS może łaskawie, jako zło niekiedy konieczne, tolerować tylko wtedy, jeżeli nie przekracza ona określonej skali – prywatny hotel jest dopuszczalny, ale już sieć hoteli, tym bardziej międzynarodowa, w żadnym razie. Natomiast co do sprawiedliwości, to nie przypadkiem po ośmiu latach rządów PIS Polska ma najniższy wskaźnik „judical effectivness” w całej Unii Europejskiej.

Takie właśnie poglądy panują w PIS, zarówno u liderów, jak i w elektoracie. Skoro ostatecznie zastąpił ten drugi w KWIN wyborców liberalnych , to należy się spodziewać, że albo partia ta zmieniła się w kierunku, który ów elektorat satysfakcjonuje, albo zrobi to w najbliższej przyszłości. Poglądy polityków bowiem ostatecznie zawsze dopasowują się do poglądów ich wyborców. Wystarczy przypomnieć, jak długą drogę ideologiczną przeszli w swojej politycznej karierze Donald Tusk, czy Jarosław Kaczyński. Jeżeli bowiem politycy do swojego elektoratu się dostatecznie szybko nie dostosują, to elektorat pójdzie sobie gdzie indziej, co właśnie spotkało KWIN przed wyborami w 2023 roku..

Niezależnie jednak od tego, czy to zmiany w partii spowodowały zmiany w jej elektoracie, czy też na odwrót, zmiany te są, bo muszą być, synchroniczne. Już widać polityków KWIN, którzy ostentacyjnie przyłączają się do tzw. „strajków rolników”, najbardziej antywolnorynkowej grupy społecznej, domagają się wraz z nią wprowadzenia i podwyższenia ceł na żywność, nie mając przy tym nic przeciwko dotacjom do paliw rolniczych, czy będącym kpiną z równości wobec prawa, rolniczym przywilejom podatkowym. Lider KWIN w debacie telewizyjnej krytykuje, co prawda, „socjal” przydzielany ukraińskim uchodźcom, ale nie ma równocześnie żadnych obiekcji wobec „socjalu” udzielanego innym grupom narodowościowym.

Ta ewolucja, z jednej strony pozwala KWIN rosnąć w siłę i poparcie odbierane PISowi, z drugiej jednak strony oznacza, że Konfederacja staje się po prostu PISem, nową odmłodzoną jego wersją i nie ma wyborcom liberalnym, czy nawet konserwatywno-liberalnym, już literalnie niczego do zaoferowania, co oni dostrzegli i odpowiednio zareagowali. Może nawet doprowadzić tak zmieniona Konfederacja obecny PIS do upadku i przejąć większość jego wyborców, ale realną politykę będzie prowadzić wtedy dokładnie taką samą jak obecny PIS, bo tego właśnie ci wyborcy oczekują.

Duma z analfabetyzmu

Wielkim humanistycznym fetyszem było zawsze czytelnictwo książek. Regularnie w środowisku humanistycznym wybuchały dyskusje nad tym pseudoproblemem, narzekali często humaniści, że „Polacy nic nie czytają”, lali krokodyle łzy, że w ubiegłym roku ponad 50% mieszkańców naszego kraju nie przeczytało ani jednej książki”, wygłaszali wiele podobnych fałszywych i obłudnych jeremiad.

Fałszywe i obłudne były one z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze sami humaniści bynajmniej nie należą do szczególnie gorliwych czytelników i czytają bardzo mało, jeżeli w ogóle, choć do czasu starali się ten fakt maskować i się do niego nie przyznawać.

Humanistyczne troski alfabetyczne były jednak fałszywe również z tego powodu, że ich autorom wcale na masowym czytelnictwie nie zależało. Oni wcale nie chcieli, żeby Polacy po prostu więcej czytali. Oni chcieli, żeby Polacy czytali lektury WŁAŚCIWE. Oczywiście co do tego, które książki są tymi właściwymi, istniały wśród humanistów pewne rozbieżności. Humaniści „klasowo-klimatystyczni” mieli na ten temat inny pogląd niż humaniści narodowo-socjalistyczni, ale co do samej zasady, wszystkie humanistyczne obrządki się zgadzały.  Daleko posunięta zgoda panowała też w kwestii tego, jakich książek Polacy w żadnym razie czytać nie powinni. Oprócz pozycji wrażych ideologicznie na humanistycznym indeksie wylądowała praktycznie cała literatura rozrywkowa, od romansów, po space operę. Czytanie nie dla nabycia i utwierdzenia właściwych postaw ideologicznych, ale zwyczajnie dla rozrywki, wszystkie odłamy humanizmu uznawały zgodnie za coś zdrożnego i wstydliwego, nie zauważając, że właśnie taka postawa sprawia, że czytelnictwo w Polsce jest zawsze na bardzo niskim, w porównaniu z innymi krajami, poziomie.

Te humanistyczne pretensje literacko-czytelnicze omawiał już autor niniejszego eseju lata temu. Jego zdaniem, realna, nie z humanistycznych fantazji wzięta, czynność czytelnicza ma bowiem zwykle na uwadze dwie korzyści. Po pierwsze lektura książki może dostarczyć jakiejś użytecznej, albo przynajmniej interesującej wiedzy. Po drugie dostarczyć rozrywki. Oba te motywy mogą mieć jednak zarówno dodatnie, jak i ujemne znaki. Nudna piła żadnej rozrywki czytelnikowi nie zaoferuje, zabierze za to mu czas, który jest pieniądzem. Istnieją też liczne pozycje propagandowe, najczęściej właśnie humanistyczne, których autorzy mają na celu czytelnika zwieść, oszukać i nakłonić go do przyjęcia dezinformacji, wiedzy o wartości ujemnej. Często zatem dochodzi do sytuacji, w której nieczytanie jest obiektywnie lepszym wyborem niż czytanie i powstrzymanie się od lektury świadczy o powstrzymującym się jak najlepiej.

Od czasu jednak publikacji tego artykułu, zaszły w humanistycznym nastawieniu wobec czytelnictwa daleko idące zmiany. Ich katalizatorem stały się wypowiedzi osobistości o wiele od pilastra bardziej znaczącej i wpływowej – laureatki literackiej nagrody Nobla – Olgi Tokarczuk.

Wbrew obowiązującym jeszcze oficjalnie dogmatom, jawnie Tokarczuk zadeklarowała, że jej twórczość literacka wcale nie jest przeznaczona dla ludu i nie ma ona żadnej ambicji, aby jej książki błądziły pod przysłowiowe strzechy. Był to przysłowiowy kij wetknięty w mrowisko. Kiedy się bowiem okazało że król jest nagi, humaniści odkryli nagle trzecią, dotychczas ignorowaną, funkcję czytelnictwa. Otóż czytanie książek stało się …symbolem statusu. Intelektualnego, ale i materialnego. Czytelnictwo zaczęło się kojarzyć z elitami, a to dla humanizmu niedobrze. Czytelnik, który dzięki lekturze posiadł jaką wiedzę, zwiększył przecież tym samym swój kapitał kulturowy. A jak każdy kapitał, również ten, jest czymś groźnym, złowrogim i przesiąkniętym złem z natury. Właściciele kapitału, tylko z tego tytułu, wyzyskują przecież, gnębią i prześladują, klasy kapitału nie posiadające. Człowiek oświecony bezwzględnie wyzyskuje zwykłego człowieka przez sam fakt, że jest oświecony.

 Literatura rozrywkowa służy zaś, co prawda nie poprawie, ale demonstrowaniu swojego statusu społecznego. Nie tylko mam odpowiednio wysoki kapitał intelektualny, aby umieć czytać, ale, dzięki swoim zarobkom, posiadam dość pieniędzy, aby książkę nabyć, i dość czasu, aby poświęcić się zgłębianiu jej treści.

W dodatku, osądzając innych według siebie, sami niczego nie czytając, humaniści nie wierzą też, że znienawidzone „libki” ten swój antyludowy i antynarodowy proceder czytelniczy uprawiają naprawdę. Gdzieżby tam. Tak samo jak ongiś humaniści, zanim szczerość noblistki zwolniła ich od tego wysiłku, „libki” muszą, po prostu muszą czytanie jedynie …udawać. Wszak:

Stosunek włożonego czasu i wysiłku w lekturę do stopnia osiąganej przyjemności jest co do zasady gorszy niż analogiczny w przypadku kina, jazdy na rowerze czy pyskówki w internecie. Czytelnicy kupują więc masę książek, potem je odkładają na półkę i włączają serial.

Jak głoszą i święcie w to wierzą, humaniści.

I tak nagle, czytelnictwo, z czynności mającej zbłądzić pod ludowo-narodowe strzechy, trafić do „klasy ludowej” i „zwykłych ludzi”, stało się ostentacyjną, marnotrawną konsumpcją, niszczeniem wysiłku ludzi pracy i nieodnawialnych zasobów naturalnych. Kapitaliści i globaliści, dla humanistów bowiem każdy właściciel jakiegokolwiek kapitału, także intelektualnego, tym właśnie jest, książki ostentacyjnie i rozrzutnie kupują, ale ich przecież nie czytają. Nie mogą przecież!

Wyobraźcie sobie, że kupujecie jedną książkę tygodniowo. I że, uwaga, potem ją czytacie. Jedna to niby mało, ale to i tak średnio czytania 40-50 stron dziennie. Czy na pewno tyle średnio DZIENNIE czytacie? Czy na pewno po tym, jak wrócicie z pracki, coś zjecie, a potem wyjście z pieskiem, kotkiem, partnerem, sprzątanko, gotowanko, jakieś gaci pranko, a wieczorem netflix, 45 minut wybierania serialu, w międzyczasie  oczywiście 345 inb w necie, i jeszcze tik toki, insta, twitterki, fejsbuki, stara krzycząca, żeby wyjść ze śmieciami – czy na pewno wyrabiacie tę normę 50 stron dziennie? Nie książek do roboty, riserczu, ale książek dla przyjemności? Coś jednak wątpię.

Wątpię, to za mało powiedziane. Przecież przeczytanie 50 stron dziennie jest dla „zwykłego człowieka”, ofiary podstępnych knowań globalizmu, zwolennika PIS, czy RAZEM, zwyczajnie niemożliwe. Nie przeżyłby takiej próby. Zresztą nie tylko pięćdziesiąt, ale nawet pięć stron stanowi dla niego wyzwanie zupełnie niedosiężne. I pół strony również.

To przekonanie jest jednak fałszywe. Libki książki nie tylko kupują i ustawiają szpanersko na półkach w bibliotece. Libki książki przede wszystkim rzeczywiście czytają.

Wystarczy udać się do publicznej biblioteki. Instytucje na tyle specyficzne, że dla swoich użytkowników całkowicie darmowe. Często się nawet mówi, że to najtańsza rozrywka „da biednych”. Jest to jednak tylko pół prawdy. Niżej podpisany często odwiedza bibliotekę w swojej gminie, ale jakoś nigdy w niej żadnych biednych nie widział. Oni spotykają się raczej pod sklepem całodobowym. Biedni nie czytają nie z powodu wysokiej ceny książek, jak niegdyś głosiła humanistyczna propaganda, ale p o żadne „gównolektury” nie sięgają właśnie z powodu dumy klasowo-narodowej, jak trafnie głosi dzisiaj.

W bibliotece natomiast bywa klasa średnia. Czyli właśnie owe znienawidzone przez humanistów „libki”. Książki z biblioteki wypożyczają przecież nie po to, żeby zdobiły im półki, ale właśnie po to, żeby je przeczytać. Maksymalny czas wypożyczenia wynosi 30 dni, a klienci często biorą po dwie, albo nawet i trzy pozycje. Nawet zakładając że jedno romansidło dla kucharek ma 300 stron treści – większość popularnych powieści ma więcej – to i tak tempo czytania musi być większe niż 10 stron dziennie. Jest to dolne oszacowanie tempa czytania, które można jednak uściślić.

W tym celu autor niniejszego wpisu przeprowadził odpowiedni eksperyment na sobie. Przez 34 dni, od 29 lutego do 2 kwietnia 2024 zapisywał książki, które aktualnie czytał, wraz z liczbą stron. Oczywiście strony stronom nierówne. Książki mają większe i mniejsze formaty, większą i mniejszą czcionkę, a przede wszystkim różną treść, co sprawia, że jedne pozycje czyta się szybko i łatwo, a inne, trudniejsze, z większym mozołem i wydatkiem czasowym. Jednak po uśrednieniu jakieś wnioski można wyciągnąć. Oto odpowiednie zestawienie:

AutorTytułRodzajstrony
Robin DunbarReligijniPopularnonaukowa socjobiologia288
Brian Hare, Vanessa WoodsPrzetrwają najżyczliwsiPopularnonaukowa socjobiologia269
Geraint JonesOblężenieBeletrystyka historyczna438
Alexander MikaberidzeWojny napoleońskie tom IPopularnonaukowa historia568
Alexander MikaberidzeWojny napoleońskie tom IIPopularnonaukowa historia509
Conn IguldenLewBeletrystyka historyczna471
Wiliam MacAskillCo jesteśmy winni przyszłościEsej fi…ficzny486
Andrzej PilipiukCzasy, które nadejdąBeletrystyka fantastyczna373
Melchior WańkowiczNa tropach SmętkaReportaż521

Razem 3923 strony w, jako się rzekło, 34 dni kalendarzowe. Z jednej strony brakuje w tym zestawieniu tytułów naprawdę trudnych w czytaniu, np. podręczników do dynamiki płynów, z drugiej zaś poddany eksperymentowi czytał w tym czasie, oprócz wylistowanych książek, także inne rzeczy np. gazety. Trudno też stwierdzić, na ile jest pilaster dla „libków” reprezentatywny.

Jednak wynik jest jednoznaczny. W badanym czasie, czytał on średnio ponad 115 (słownie sto piętnaście) stron literatury dziennie, grubo ponad dwa razy powyżej granicy, uważanej przez humanistów za fizycznie niemożliwą do osiągnięcia. Eksperymentalnie zatem dowiedziono, że humanistyczne wyobrażenia o „globalistach”

Konsumujecie, ba nawet nie konsumujecie, tylko gromadzicie książki i wciąż gromadzicie. Macie już ich tyle, że przez całe życie tego nie przeczytacie. Ale i tak kupujecie nowe.

Są całkowicie fałszywe. Zresztą sam niżej podpisany posiada w swojej bibliotece ponad 2 tysiące książek i wszystkie one zostały przez niego przeczytane, często wielokrotnie. Ciągle też dokupuje nowe. Z powyższej listy jedynie „Oblężenie” i „Lew” zostały pożyczone w bibliotece. Wszystkie pozostałe są własnością pilastra. Nienawiść, jaką żywią wobec niego humaniści wszelkich obrządków jest zatem całkowicie zrozumiała i uzasadniona.

Zwyczajny humanizm

Jednym z tematów często podejmowanych przez właściciela niniejszego bloga, były pretensje ideologiczne i intelektualne środowisk humanistycznych, różnego zresztą obrządku. Kiedyś byli to głównie humaniści świeccy, socjalistyczno-postępowi, od kilku lat zaś bardziej zajmują autora humaniści narodowo-socjalistyczni. Nie oznacza to, że ci pierwsi zniknęli z horyzontu, a jedynie to, że ci drudzy, przez ostatnie kilka lat stanowili o wiele większe zagrożenie. Środowiska te, jedne i drugie, są przekonane, że posiadanie właściwych poglądów ideologicznych, automatycznie pociąga za sobą posiadanie też wszelkich możliwych kompetencji i wiedzy na wszystkie możliwe tematy, także naukowe. Humaniści, uwielbiają bowiem podpierać się nauką i jej autorytetem, aby uczynić swoje fiksacje ideologiczne, dla ofiar swojej propagandy, bardziej wiarygodnymi. Ponieważ jednak sami nie mają o nauce, jej metodologii i sposobie, w jaki działa, najmniejszego nawet pojęcia, rezultaty tych usiłowań są zawsze nieodmiennie śmieszne, lub żałosne, zależnie od punktu widzenia.

Mamy tu do czynienia z dwoma odrębnymi zjawiskami, które często trudno od siebie odróżnić. Z jednej strony, środowiska humanistyczne cechuje gigantyczna naukowa ignorancja, która sprawia, że zwyczajnie nie mając pojęcia o temacie, wypisują oni przeraźliwe głupoty. Z drugiej zaś jednak strony są humaniści niesłychanie aroganccy, absolutnie przekonani o swojej ideologicznej słuszności, co w ich mniemaniu, upoważnia ich, do celowego kłamania, co czynią wtedy najzupełniej świadomie. W tym ostatnim procederze celują zwłaszcza humaniści klimatystyczni, ale i pozostałe ich odłamy chętnie po jawne łgarstwa sięgają. Pospolita głupota zawsze w humanistycznych elukubracjach jest wymieszana ze złą wolą i zwykle trudno je od siebie odseparować. Zwykle, nie oznacza jednak, że zawsze. Niniejszy tekst opisuje właśnie taki przypadek. Na poniższym skanie pokazano grafikę zamieszczoną przez jeden z humanistycznych periodyków.

Przedstawia ona liczbę kleryków w polskich seminariach katolickich w poszczególnych latach. Od razu widać, co jest dość oczywistą intencją autorów tej grafiki, tendencję malejącą. Ale są niuanse. Wśród humanistów popularne jest twierdzenie, że „są kłamstwa, monstrualne kłamstwa i statystyki”.  Sami nie potrafiąc posługiwać się statystyką, podobnie zresztą jak i dowolną inną gałęzią matematyki – w końcu tak właśnie humanizm się definiuje -, humaniści uważają, że nikt inny też nie potrafi i statystyka jest tylko czymś w rodzaju magii, którą wtajemniczeni kapłani używają do podawania wiernym określonych „prawd”. „Prawd” w sensie humanistycznym, czyli w sensie obiektywnym mogącym być i nawet ordynarnymi kłamstwami, byle tylko wspierały one osiągniecie określonego cele ideologicznego.

Tak jest właśnie i z tą grafiką. Przyglądając się uważnie osi pionowej, można zauważyć, co przy pobieżnym oglądzie łatwo umyka, że niektóre lata, np. 2005, 2013, 2014, zostały w zestawieniu pominięte. Wyjaśnienia tej absencji mogą być dwa. Albo dla tych lat nie istniały odpowiednie dane – ale wtedy sztuka statystyczna wymagałaby żeby zostawić w tym miejscu po prostu puste miejsce, albo dane te zwyczajnie nie pasowały do celu ideologicznego, jaki osiągnąć chcieli autorzy zestawienia. Jest to trochę niezrozumiałe, bo nawet, jeżeli w opuszczonym zakresie, liczba kleryków akurat chwilowo wzrastała, to i tak nie zmieniłoby to widocznego i wyraźnego trendu spadkowego. Nie zmieniłoby go w sensie statystycznym, ale być może mogłoby go zmienić w sensie humanistycznym, poprzez zasianie wątpliwości, czy trend ten faktycznie jest trendem, skoro istnieją od niego chwilowe fluktuacje. Przyjmijmy jednak pochlebną dla autorów interpretację, że tych danych po prostu nie mieli, a pustych miejsc nie zostawili z chęci oszczędzenia miejsca na łamach gazety.

Pozostaje jednak oś pozioma. Liczba 6 737 kleryków z roku 2002, jest grubo ponad trzykrotnie większa niż liczba 1 959 kleryków z roku 2022. Jednak pasek z roku 2022 nie jest wcale ponad trzykrotnie krótszy niż pasek pokazujący stan z roku 2002. Różnica na grafice jest jedynie dwukrotna. 88 mm w roku 2002 i 47 mm w roku 2022. W pierwszym przypadku na jeden milimetr wykresu przypada 77 kleryków, w drugim zaledwie 42. O ile co do osi pionowej można wysunąć wątpliwości, o tyle oś pozioma została ewidentnie celowo zmanipulowana. Na poniższym wykresie pokazano zarówno oryginalny wykres humanistyczny, jak i wykres prawidłowy, przy zachowaniu skali z roku 2002, czyli 77 kleryków na jednostkę wykresu.

Widać, że początkowo, do roku 2008, spadek liczebności kleryków jest przez autorów wykresu nieco zawyżony. Jednak po tej dacie, rzeczywisty spadek liczby kleryków jest znacznie większy i głębszy, niż to humaniści podają do wierzenia.

Można zatem odnieść wrażenie, że mamy tu do czynienia z publikacją autorstwa humanistów narodowo-socjalistycznych, propagandowo żerujących na autorytecie Kościoła Katolickiego, którzy chcieliby przekazać coś w stylu „no, może i liczba kleryków maleje, ale bez przesady, maleje powoli”.  Wtedy mielibyśmy do czynienia ze złą wolą.

Nie jest to jednak ten przypadek. Prezentowany wykres jest bowiem częścią artykułu zatytułowanego „Zjadacze wszystkich rozumów’” podpisanego przez Tadeusza Jasińskiego, a opublikowanego w 1741 numerze tygodnika „NIE”.  Periodyku, który założył i którym aż do swojej śmierci kierował Jerzy Urban. Każdy, kto kiedykolwiek „NIE” miał w rękach doskonale wie, że o żadną sympatię do Kościoła katolickiego i jego kleru, posądzać go nie można. Na pewno więc intencją jego autorów nie mogło być ani zaniżanie i bagatelizowanie spadku ilości powołań, ani  ubolewanie z tego tytułu.

A jednak opublikowali grafikę, która skalę tego problemu znacznie zaniżyła. W tym zatem przypadku granica między złą wolą a prostą humanistyczną głupotą jest bardzo wyraźna. Zresztą nie tylko grafika o tym świadczy. W tym samym artykule można np. przeczytać, że Jezus, jako osoba ludzka, urodził się „około roku 0”. Tak jest. Roku zerowego, którego w kalendarzu w ogóle przecież nie ma i nigdy nie było.

Jako stały i „odwieczny” czytelnik tygodnika „NIE, może jedynie niżej podpisany ubolewać nad tym drastycznym obniżeniem się poziomu tygodnika, bo zaprawdę, dopóki żył Urban, takich popisów skrajnej ignorancji, w odróżnieniu np. od równie humanistycznego i równie antykościelnego, ale zarazem drastycznie gorszego merytorycznie, tygodnika „Fakty i Mity” w „NIE” akurat nie było.

Władcy kamieni

U zarania bieżącego stulecia, autor niniejszego eseju, w ramach obowiązków służbowych, często samochodowo podróżował po Polsce. Najlepsze do takich wojaży były wtedy drogi wojewódzkie, niewiele gorsze od ówczesnych głównych, za to o wiele mniej od nich ruchliwe i zdecydowanie rzadziej nawiedzane przez niebieskie ludziki z suszarkami. Jadąc jedną z takich mniej uczęszczanych dróg w okolicy Izbicy Kujawskiej, minął pędem niżej podpisany niepozorny, obdrapany drogowskaz z napisem „Rezerwat archeologiczny Wietrzychowice”. Minął i pojechał dalej.  Ale po kilku minutach i kilku kilometrach coś go tknęło.  Do dzisiaj nie ma on pojęcia, co mianowicie. Dość że wrócił i skręcił w boczną krętą, szutrową dróżkę, która prowadziła do rozpadających się resztek po jakimś PGR. Niezniechęcony tym widokiem, minął je i jechał dalej, aż dotarł do lasu, gdzie znalazł nagle całkiem porządnie zagospodarowany leśny parking, z ławeczkami, wiatą i stanowiskami na grilla – wtedy rzecz w Polsce niesłychanie rzadko spotykaną- oraz kolejnym drogowskazem do „rezerwatu archeologicznego” wskazującym ścieżkę w głąb lasu, którą poszedł coraz bardziej zaintrygowany. Aż w końcu znalazł się u celu. I stanął jak wryty z wrażenia.

Chociaż historia Polski, inaczej, niż podają szkolne podręczniki, sięga wstecz nie tysiąc, ale grubo ponad siedem tysięcy lat, to zabytków z tak zamierzchłych epok zachowało się w Polsce, inaczej niż w krajach Bliskiego Wschodu i basenu Morza Śródziemnego, niesłychanie mało. Nie wynika to wcale z prymitywizmu i zacofania naszych przodków, ale z przyczyn najzupełniej obiektywnych. W Śródziemiomorzu o kamień, jako materiał budowlany, było łatwo, natomiast o drewno – trudno. W Polsce zaś – na odwrót. Tam budowano więc z kamienia, a u nas – z drewna. W porównaniu z kamieniem, drewno jest lepszym materiałem konstrukcyjnym – przenosi zarówno naprężenia ściskające, jak i rozciągające, podczas gdy kamień tylko ściskające -, ma też większą izolacyjność cieplną, jest więc bardziej komfortowe dla użytkownika. Jednak kamień jest dużo bardziej trwały i nawet po rozpadzie kamienne budowle pozostawiają po sobie, widoczne nawet po tysiącach lat, imponujące malownicze ruiny, podczas, gdy drewniane znikają bez najmniejszego śladu. Wszystkie cywilizacje na ziemiach polskich, a było ich łącznie aż siedem, budowały z drewna, nie zaś z kamienia i dlatego praktycznie nic po nich na powierzchni terenu nie zostało. Są jednak wyjątki. Należała do nich cywilizacja nazywana przez archeologów, w iście porywający i intrygujący sposób, kulturą pucharów lejkowatych i pochodząca od niej kultura amfor kulistych. Ich przedstawiciele, jako jedyni w Polsce, aż do Średniowiecza, wnosili, obok drewnianych, również konstrukcje kamienne i dlatego, w mniemaniu niżej podpisanego, w pełni zasłużyli na miano Władców Kamieni.

Cywilizacje preindustrialne, zwane też, od nazwiska ekonomisty, który pierwszy prawidłowo opisał ich dynamikę, maltuzjańskimi, nie są trwałe. Z ekologicznego punktu widzenia są układami symbiotycznymi pomiędzy ludźmi, a ich uprawami i hodowlami, a takie układy, czego dowodzą odpowiednie modele matematyczne, są niestabilne. W konsekwencji cywilizacje maltuzjańskie również stabilne nie są. Mogą się rozwijać, lub upadać, ale nie mogą trwać w jakimś jednym ustalonym stanie. Każda taka cywilizacja zatem powstaje, rozwija się, rozkwita w swoistym „złotym wieku”, a potem wchodzi w kryzys i upada, dając miejsce kolejnym cywilizacjom, które wcale nie muszą koniecznie być bardziej od niej w rozwoju zaawansowane. Średnia długość takiego cyklu, pomiędzy jednym, a drugim upadkiem, wynosi około tysiąca lat, chociaż możliwe są tutaj duże odchyłki.

Cywilizacja Władców została założona w Polsce przez przybyszów ze Skandynawii, jako trzecia w kolejności, około sześciu tysięcy lat temu właśnie na gruzach cywilizacji poprzedniej, zwanej, równie płasko jak Władcy, kulturą ceramiki wstęgowej kłutej, daleko wyprzedziła ją w rozwoju i trwała prawie równo tysiąc lat. Władcy Kamienia jako pierwsi objęli swoim wpływem całość terytorium Polski, nie pozostawiając żadnych enklaw dla łowców – zbieraczy, jakie istniały jeszcze w czasach obu cywilizacji poprzednich. Stało się to, dzięki wynalazkowi nazwanemu przez Johannesa Krause „szwedzkim traktorem”.

Człowiek jest w stanie pracować dłuższy czas z mocą około 70-80 watów. Dobrze utrzymany, rasowy koń, właściwie zaprzężony, ma moc o rząd wielkości wyższą, co jest wartością znaną jako koń mechaniczny. Gdzieś pomiędzy tymi dwoma skrajnościami znajdują się pozostałe zwierzęta pociągowe. Zaprzęgnięcie zwierząt do pracy, zwiększa zatem dostępną danej cywilizacji moc co najmniej kilkukrotnie. I tego właśnie dokonali Władcy Kamieni, zaprzęgając do pracy woły. Dzięki wołom ciągnącym radło, Władcy Kamieni byli w stanie zaorać grunty, wcześniej dla cywilizacji niedostępne. Człowiek z kamienną siekierą jest w stanie ścinać drzewa, ale wyrwanie spod ziemi ich systemów korzeniowych jest często zadaniem ponad jego możliwości. Co innego kiedy ma do dyspozycji ów „szwedzki traktor”. To samo dotyczy polodowcowych głazów narzutowych, licznie, a w czasach Władców, jeszcze liczniej, spotykanych na polskich polach, a będących nie do ruszenia siłami wyłącznie ludzkimi. Usuwając je ze swoich pól, Władcy Kamieni otrzymali stosy gotowego kamiennego materiału budowlanego. I jako pierwsza, a potem jeszcze bardzo długo, aż do czasów króla Kazimierza Wielkiego, który zostawił Polskę murowaną, jedyna, cywilizacja ziem polskich, wykorzystali je, stając się twórcami polskich megalitów – Władcami Kamieni.

Tak zwane grobowce kujawskie, do których swego czasu w Wietrzychowicach dotarł autor tego artykułu, często są nazywane „polskimi piramidami”, co jest zarówno przesadą, jak i niedocenieniem ich wartości i znaczenia. Z jednej strony są one od egipskich piramid z Gizy oczywiście znacznie mniejsze. Z drugiej zaś – o wiele, a dokładnie o tysiąc lat, są od piramid z Gizy starsze. Monumentalne, usypane z ziemi i obłożone głazami narzutowymi – w końcu mowa o Władcach Kamieni – grobowce mają do 10 m szerokości, kilka metrów wysokości, oraz dochodzą do 100 metrów długości. Nawet dzisiaj schowane w lesie wyglądają imponująco. Jak musiały wyglądać na otwartym polu 5,5 tysiąca lat temu? Wewnątrz takiego grobowca znajdowała się drewniana konstrukcja przykrywająca właściwy grób, w którym znajdowały się szkielety mężczyzn – tylko mężczyzn, w raczej zaawansowanym, jak na neolit, wieku, powyżej 40 lat. U wejścia do grobowca, w najszerszym i najwyższym punkcie kopca była specjalna wnęka, w której palono „wieczny” – w istocie utrzymywał się przez nawet setki lat – ogień, co było najwyraźniej czynnością bardzo istotną w ówczesnych wierzeniach religijnych.

Władcy Kamieni nie poprzestawali jednak na samym wyorywaniu i zbieraniu kamieni z pola. Oni te kamienie również wydobywali, dosłownie spod ziemi. Koło Ostrowca Świętokrzyskiego w miejscu zwanym Krzemionkami, znajdują się doskonale zachowane kopalnie Władców. W skale wapiennej wydrążone są szyby, mające nawet i 8 metrów głębokości , oraz podziemne chodniki, sięgające nawet 20 metrów w poziomie. Wszystkich sztolni razem jest tam cztery tysiące. To nie pomyłka, ani błąd drukarski. Chodzi właśnie o CZTERY TYSIĄCE szybów. Kopalnie te zresztą, były eksploatowane jeszcze długo po upadku i zniknięciu cywilizacji Władców, przez dwa kolejne cykle maltuzjańskie, bo też i tamtejszy urobek był dla ówczesnych ludzi wyjątkowo cenny. Urobkiem tym był krzemień pasiasty, którego konkrecje różnej wielkości do dzisiaj tkwią jeszcze w tamtejszym wapieniu. Surowiec ten był cenny nie tylko ze względu na swoje walory czysto utylitarne, ale przede wszystkim z względu na swój piękny wygląd, który dodawał wyrabianym z niego toporom i siekierkom olbrzymiego znaczenia prestiżowego. Nic dziwnego, że w szczytowym momencie mody na ten kamień, wyroby z niego eksportowano na odległość ponad 600 km. Kopalnie w Krzemionkach, nie są zresztą bynajmniej żadnym jednostkowym przypadkiem, a jedynie najlepiej do dzisiaj zachowanym. W północnej części Gór Świętokrzyskich Władcy zbudowali całe zagłębie górniczo-przemysłowe, oparte na wydobyciu i przerobie surowca krzemiennego, którego tysiące szybów Krzemionek było jedynie drobną częścią. Obok kopalń istniały warsztaty, obrabiające wstępnie kamień i kolejne, wytwarzające gotowe już wyroby na rynek lokalny i zapewne osobno na eksport. Czegoś podobnego nie było w Polsce później aż do epoki żelaza, a i wtedy nie w aż takiej skali.

Jednak inwencja Władców Kamienia nie ograniczała się bynajmniej wyłącznie do kamienia. „Szwedzki traktor” to metafora znacznie szersza, niż tylko sam zaprzęg wołów. Pierwsze ślady ruchu kołowego pochodzą z 3400 p.n.e i zostały znalezione w miejscowości Flintbek w Niemczech, właśnie z obszaru kultury pucharów lejkowatych. Ale jednak, co tam ślady, które można różnie interpretować. Z Polski pochodzi po prostu, jeszcze starszy od śladów z Flintbek, wizerunek czterokołowego wozu umieszczony na tzw. wazie z Bronocic.  Jest to najstarszy taki wizerunek na całym świecie. Władcy Kamieni wynaleźli koło i wozy, jako pierwsi na całym globie, zanim jeszcze dokonano tego ponownie na Bliskim Wschodzie. O ile jednak płaskie i bezleśne aluwialne równiny Mezopotamii doskonale nadają się do transportu kołowego, o tyle nie da się tego samego powiedzieć o położonym w strefie leśnej, pociętym licznymi ciekami wodnymi i pagórkowatym, terenie ówczesnej Polski. Jeżeli Władcy chcieli efektywnie używać swoich zaprzężonych w woły wozów, musieli im stworzyć także jakąś sieć dróg, choćby tylko gruntowych. Wizerunki z bronocickiej wazy nie ograniczają się też bynajmniej tylko do wozów. Są tam też pokazane drzewa, rzeki i coś co wygląda na wygrodzone (sic!!!) pola. Najwięksi entuzjaści tego zabytku dopatrywali się tam nawet, pierwocin pisma, które by w takim razie było …starsze od sumeryjskiego pisma klinowego. Pismo. Grubo ponad pięć tysięcy lat temu. W Polsce. Istniało.

Na razie to tylko śmiała, naciągana i wręcz szalona hipoteza, ale archeologia jest tak cudowną dziedziną ludzkiego poznania, że jedno pojedyncze znalezisko, zwłaszcza z tak zmierzchłej epoki, może wywrócić cała naszą dotychczasową o tej epoce wiedzę na nice. Wolno wiec marzyć o przyszłym odkryciu jakiegoś zapomnianego archiwum kilkudziesięciu czy kilkuset takich waz, które …przemówią.  I opowiedzą jakąś historię z najwspanialszej polskiej cywilizacji epoki kamienia. Chyba, że, tak samo jak o wiele młodsi Słowianie, zapisywała ona swoje archiwa na korze brzozowej. Wtedy nie znajdziemy nic. Wieczne przekleństwo drewnianych cywilizacji.

Nic dziwnego, ze tak innowacyjne i dynamiczne społeczeństwo osiągnęło tak wielki sukces. W gospodarce maltuzjańskiej, gęstość zaludnienia jest zawsze proporcjonalna do poziomu produkcji. W czasach Władców, mierzona ilością pozostawionych artefaktów archeologicznych, gęstość zaludnienia w Polsce, a zatem i produktywność gospodarki, osiągnęła poziom, który ponownie zaistniał dopiero pod koniec epoki brązu, dwa tysiąclecia później.

Nie powinno ulegać wątpliwości, że tak rozwinięta cywilizacja, która musiała utrzymywać przejezdność dróg, organizować pracę wielkiego świętokrzyskiego okręgu górniczo-przemysłowego, a przede wszystkim ochraniać górników, kamieniarzy i przeznaczone na eksport produkty przed bandami rabusiów, musiała stworzyć odpowiednią, do realizacji takich celów, organizację. Organizację polityczną – czyli państwową. Władcy wymyślić musieli – nomen, omen – Władzę. Władzę monarchiczną, książąt i królów, lub, co bardziej prawdopodobne, teokratyczną – arcykapłanów po swojej śmierci chowanych w monumentalnych grobowcach z zapalonym tam „wiecznym” ogniem ku pamięci. Tak czy owak było to pierwsze państwo (czy też kilka państw) w naszych dziejach, które istniało na ponad cztery tysiące lat przed państwem Mieszka. Państwo, powtórzmy to jeszcze raz, które mogło być piśmienne i wytwarzać nawet jakieś spisane, co daje nam jakieś nadzieje, na glinianych wazach, albo niestety, beznadziejnie dla nas, na korze brzozowej, archiwa.

Cywilizacja Władców jest współczesna mezopotamskiej cywilizacji Uruku, oraz protodynastycznemu Egiptowi z tzw. okresu Naqada. W zasadzie trudno uznać, aby Władcy Kamieni ustępowali tym cywilizacjom pod względem poziomu rozwoju, a być może nawet je przewyższali – ówcześni Egipcjanie nie znali jeszcze koła. Dlaczego więc tamte cywilizacje rozkwitły później w Sumer i Stare Państwo, a docelowo stały się protoplastami całej cywilizacji Zachodu, a zatem i rewolucji przemysłowej oraz globalnej cywilizacji postindustrialnej, natomiast Władcy Kamieni zaginęli w pomrokach historii bez praktycznie żadnych pozostałości po sobie?

Zaważyły głównie względy ekologiczne. Egipskie wylewy Nilu i zbudowana sumeryjskim wysiłkiem, a potem konserwowana i rozbudowywana przez wszystkie kolejne tamtejsze cywilizacje – aż do islamskiej, która ją zniszczyła zamieniając cały kraj w pustynię, którą jest on dzisiaj, ale którą nie był wtedy, sieć kanałów rozprowadzającej wodę z Tygrysu i Eufratu, podniosły urodzajność tamtejszych gleb do poziomu nieosiągalnego dla żyjących w zimnej i deszczowej Polsce Władców. W Egipcie, czy Mezopotamii, przy zastosowaniu tej samej technologii i tych samych upraw, plony z hektara były znacznie wyższe niż w Polsce. I można je było zbierać kilka razy do roku. Produktywność rolnictwa była o wiele wyższa, zatem wyższa była i gęstość zaludnienia. A to z kolei automatycznie zwiększało stopień komplikacji tamtejszych społeczeństw i napędzało ich dalszy rozwój w tempie szybszym, niż to mogła uczynić ówczesna cywilizacja nad Wisłą. Moment, w którym być może byliśmy nawet światowym liderem cywilizacyjnym trwał chwilę i nigdy już się nie powtórzył. Odtąd Polska zawsze już była peryferiami cywilizacji, które swoje centra miały położone, czasami nawet bardzo daleko od jej terytorium. Można jedynie fantazjować, jak potoczyłaby się historia ludzkości, gdyby w pewnym momencie Władcy uzyskali dostęp do peruwiańskich ziemniaków.

Kiedy autor na początku stulecia po raz pierwszy odwiedzał pozostałe po Władcach Kamieni monumenty w Wietrzychowicach, czy Krzemionkach, mógł bez przeszkód kontemplować je w prawie absolutnej samotności. Świadectwa najwspanialszej cywilizacji na ziemiach polskich nikogo wówczas w Polsce nie interesowały. Dzisiaj na szczęście, już jest inaczej, a do Krzemionek wejście trzeba nawet rezerwować odpowiednio wcześniej. Nadal jednak świadomość istnienia i osiągnięć tej cywilizacji jest bardzo słaba.

Oprócz obiektywnych, klimatycznych i ekologicznych, przyczyn, które zdeterminowały dalsze dzieje ziem polskich, pewną rolę odegrał też przypadek. Władcy Kamieni mieli po prostu pecha. Ich zagłada była bowiem też podobna do całej ich cywilizacji. Wielka i epicka. A cywilizacja, która po nich nastąpiła, zwana przez ponurych archeologów kulturą ceramiki sznurowej, była cofnięta w rozwoju, prostsza i bardziej od Władców prymitywna. Ponowny rozwój cywilizacyjny ziemi polskich przypadł dopiero na kolejną cywilizację, epokę brązu, ale w tym czasie basen Morza Śródziemnego zostawił Polskę już daleko w tyle.

O partiach i ludziach

Przy okazji sondaży wyborczych, zarówno tych przeprowadzanych pomiędzy wyborami, jak i w ich trakcie, tak zwanych „exit polls”, wypytuje się czasem ankietowanych nie tylko o to, na kogo zamierzają głosować, albo właśnie zagłosowali, ale także o ich wiek, wykształcenie, zarobki, miejsce zamieszkania, poglądy polityczne i filozoficzne, o to na kogo głosowali w poprzednich wyborach itp. Na podstawie otrzymanych w ten sposób informacji sporządza się sążniste analizy głoszące, że np. samotne matki alkoholików popierają partię A, a menedżerzy średniego szczebla płci męskiej po czterdziestce w przemyśle kosmetycznym, partię B.

Tymczasem łatwo sobie wyobrazić sytuację w której zostaliśmy wylosowani do odpowiedzi na taką ankietę. Zgodziliśmy się na udział i nawet szczerze odpowiedzieliśmy jakie są nasze preferencje polityczne. I w tym momencie dostajemy kolejną ankietę z pięćdziesięcioma pytaniami, której wypełnienie może nam zająć nawet wiele godzin i która zawiera pytania, na jakie wolelibyśmy nie odpowiadać, a już na pewno nie odpowiadać szczerze. Albo przynajmniej nie przyznawać się, że nie znamy prawidłowej odpowiedzi bo zwyczajnie nie pamiętamy na kogo głosowaliśmy dwadzieścia lat temu?

Jest zatem oczywiste, że wyniki takich ankiet, w przeciwieństwie do samego prostego pytania o preferencje wyborcze, są dalekie od miarodajności. Ankiety takie chętnie wypełniają tylko ludzie specyficzni, mieszczący się w ogonie rozkładu danej cechy i odpowiedzi też są …specyficzne. A zebrane w ten sposób dane, są obarczone bardzo dużym błędem.

Istnieje jednak lepsza alternatywa. Wykorzystuje ona nie zwodnicze i niepewne ankiety, ale same twarde wyniki wyborów.

Niżej podpisany zaprezentował już ten sposób, daleko jednak nie wyczerpał jego potencjału. Poprzez analizę wzajemnych korelacji wyników głosowania, można uzyskać wiedzę o głosujących, jakiej dobrowolnie i chętnie raczej nigdy by nie udzielili. W poprzednim artykule zaprezentowano już pięć takich cech.

  1. Wielkość gminy co pozwala na określenie jak bardzo „miejski”, lub „wiejski’ jest dany elektorat
  2. Frekwencja w wyborach – co odpowiada poziomowi patriotyzmu, zaangażowania w sprawy publiczne
  3. Głosowanie przez pełnomocników – zakładając, że na taki tryb oddania głosów decydują się osoby starsze i schorowane, ocenimy w ten sposób wiek wyborców
  4. Glosowanie na podstawie zaświadczeń – co odpowiada stopniowi zamożności głosujących w ten sposób osób, które bez problemu stać na turystykę wyborczą i zwyczajną.
  5. Odsetek głosów nieważnych  – ponieważ do prawidłowego oddania głosów w wyborach potrzebne jest jakieś minimum inteligencji, odsetek głosów nieważnych odpowiada zatem, odwrotnie proporcjonalnie, średniej inteligencji wyborców danej partii.

I zaprezentowano odpowiedni wykres pokazujący korelacje tych cech z poparciem dla poszczególnych komitetów wyborczych. Uwzględniono tylko korelacje istotne statystycznie, takie, których prawdopodobieństwo przypadkowego wystąpienia jest mniejsze niż 1%

Patrząc po tych poszczególnych cechach, można się zorientować, że najbardziej wielkomiejskich wyborców miała KO i Lewica, natomiast wieś poparła PIS i KWIN.

Najwyższa korelacja z frekwencją wystąpiła dla KO, Lewicy i TD, natomiast wyborcy PIS okazali najmniejszy poziom patriotyzmu ze wszystkich startujących w tych wyborach formacji. KO i Lewica zgarniały głosy zamożniejszych obywateli, biedni natomiast preferowali KWIN i zwłaszcza PIS.

Młodzi wyborcy głosowali kolejno na KO, TD i Lewicę, natomiast najstarsi zdecydowanie na PIS. Najbardziej inteligentnych, a zatem zapewne i wykształconych wyborców przyciągały KO, KWIN i Lewica, najgłupszych zaś TD i BS.

Chociaż opisane zależności, w odróżnieniu od wyników ankiet, co do których takiej pewności mieć nie można, bez wątpienia rzeczywiście istnieją, to jednak może się w tym miejscu pojawić wątpliwości, czy autor prawidłowo je zinterpretował. Czy, przykładowo, głosowanie na podstawie zaświadczenia, faktycznie implikuje wyższą zamożność głosującego. Wątpliwości takie rozwieją się jednak, kiedy zobaczymy, w jakich to mianowicie gminach w ten sposób najwięcej osób głosowało. Są to praktycznie wyłącznie modne miejscowości wypoczynkowe, górskie i nadmorskie z dodatkiem Ciechocinka. Głosowały zatem w ten sposób osoby, dla których weekendowy wypad do hotelu ze spa nad morzem nie stanowi zauważalnego obciążenia finansowego.

Większe kontrowersje powodują głosy nieważne i ich powiązanie z inteligencją głosujących. Niżej podpisany stoczył wiele polemicznych bojów z osobami, często nawet histerycznie próbującymi wyprzeć ten fakt i żarliwie głoszącymi, że oddanie głosu nieważnego nie wynika z niewiedzy i niskich kwalifikacji intelektualnych elektorów, ale jest wyrazem braku odpowiednich, satysfakcjonujących ich, kandydatów, demonstracją niechęci wobec samej instytucji wyborów, czy sprzeciwu wobec „systemu”. Aby ostatecznie obalić te alternatywne wyjaśnienia, wyjdziemy poza same wyniki głosowania i sięgniemy po, również publikowane gminami, wyniki egzaminu ósmoklasisty. Egzamin ten, ze statystycznego, analitycznego, punktu widzenia, ma te same zalety co wynik wyborczy, jest mierzalny, obiektywny, niepodatny na manipulacje, a w dodatku obejmuje całość populacji, a nie tylko jej aktywną politycznie część.

Oczywiście można w tym miejscu podnieść zastrzeżenie, że osoby które w tym roku ten egzamin zdawały, jako dzieci 14-15 letnie, to na pewno nie te same osoby, które głosowały w wyborach. Jednak wiedza i kompetencje absolwentów szkoły podstawowej, choć już niekoniecznie średniej, a tym bardziej wyższej, śmiało można traktować jako przedłużenie wiedzy i kompetencji ich dorosłych krewnych, przede wszystkim naturalnie rodziców, ale także dziadków, wujostwa, etc, co zaświadczy każdy, mający w bliskiej rodzinie dzieci podchodzące do tego egzaminu. Jak zatem wygląda korelacja z wynikami egzaminu?

Nie ulega zatem najmniejszej wątpliwości, ze im wyższy poziom wykształcenia jest w danej gminie, tym wyższa jest tam frekwencja wyborcza (patriotyzm), a niższy odsetek głosów nieważnych. Ciekawa jest też niewielka, ale statystycznie istotna korelacja pomiędzy wynikami egzaminu z angielskiego, a odsetkiem głosujących na podstawie zaświadczeń. Intryguje ona, ponieważ akurat dzieci podchodzące do egzaminu w danej gminie, nie są przecież z wyborcami głosującymi na podstawie zaświadczeń, czyli pochodzącymi spoza danej gminy, spokrewnione. Jak już jednak wspomniano, takie głosy oddaje się głównie w modnych ośrodkach turystycznych. Znajomość angielskiego jest tam zatem koniecznym warunkiem znalezienia satysfakcjonującej finansowo pracy, zatem nic dziwnego, że tamtejsi rodzice przykładają do tej kompetencji u swoich dzieci dużą wagę.

Egzamin ósmoklasisty jest zdawany z trzech przedmiotów. Wynik egzaminu z matematyki odzwierciedla zdolność do kojarzenia, wyciągania wniosków, dyscyplinę myślenia i ogólnie poziom inteligencji zdających. Wynik z angielskiego wyznacza poziom ich obycia w świecie, stosunku do globalizacji i kosmopolityzmu. Te dwa przedmioty decydują o całym późniejszym procesie kształcenia i dostępie do wiedzy z dowolnej innej dziedziny, od organizacji obsługi hotelu, po dynamikę cieczy nadkrytycznych. Wysokie umiejętności w tych dziedzinach otwierają wiele ścieżek kariery w biznesie i nauce, słabe wyniki z egzaminu są już w późniejszym życiu bardzo trudne do nadrobienia i skazują na pełnienie podrzędnych ról w gospodarce.

Inny charakter ma znajomość materiału z przedmiotu pt „język polski” W przeciwieństwie do dwóch poprzednich, nie daje on bezpośrednio żadnych oczywistych kompetencji merytorycznych, ale jest czymś w rodzaju szlachetnego hobby. Daje wyraz poziomu szacunku zdających i ich rodzin do polskiej kultury, tradycji i historii, wyrażonych w literaturze.

Na kolejnym wykresie przedstawiono zatem, mierzony wynikami egzaminu, poziom opisanych wyżej cech wyborców poszczególnych partii.

Łatwo zauważyć, że najgłupszych, najbardziej zaściankowych, osiągających najgorsze wyniki ze wszystkich trzech przedmiotów, wyborców, mieli Bezpartyjni Samorządowcy. Jest to zmiana w stosunku do poprzednich wyborów z roku 2019, kiedy ten wątpliwy prymat przypadł elektoratowi PSL. Na przeciwległym biegunie znajdują się sympatycy Konfederacji. O ile jednak w roku 2019 ich dzieci miały najlepsze wyniki ze wszystkich przedmiotów, to obecnie nadal brylują one z polskiego i matematyki, natomiast zdecydowanie słabsze od przeciętnej są z angielskiego. Ponieważ trudno przypuszczać, że uczniowie zdolni do osiągnięcia ponadprzeciętnych wyników z polskiego i matematyki nie byli w stanie opanować języka Tolkiena w zakresie materiału ze szkoły podstawowej, przyczyną tego słabego wyniku nie mogą być, tak jak to jest u wyborców BS, deficyty intelektualne.

Staje się to jasne, kiedy porównamy pod tym kątem pozostałe partie. O ile wyniki z polskiego i matematyki nie wykazują tu żadnej korelacji z poparciem dla nich, zupełnie inaczej jest jednak z angielskim. Wyborcy Koalicji Obywatelskiej i Lewicy posługują się tym językiem bardzo dobrze, elektorat Trzeciej Drogi, przeciętnie, podczas gdy wyznawcy PIS do języka światowego odczuwają jedynie wstręt i strach. Dodać należy że podobnych korelacji, ani dodatnich, ani ujemnych, żadne elektoraty nie mają z żadnym innym językiem obcym, jakie również można zdawać na egzaminie ósmoklasisty. 

Znajomość, lub jej brak, angielskiego wśród elektoratów poszczególnych partii nie wynika więc z wrodzonych predyspozycji językowych, ale z wyborów ideologicznych i jest deklaracją polityczną. Wyborcy KO i Lewicy są ludźmi światowymi, uważającymi Polskę za część wielkiej cywilizacji globalnej, w ramach której może ona optymalizować swoje możliwości rozwoju cywilizacyjnego i budowania dobrobytu. Zwolennicy postkomunizmu natomiast, przeciwnie. Chcieliby, na wzór Korei północnej, odgrodzenia Polski od wszelkich zewnętrznych wpływów jakimś wielkim murem, który zablokowałby przepływ idei, ludzi i kapitału. Jednym z elementów tego muru, ma być także bariera językowa, brak znajomości języka globalnego, która to ignorancja ma chronić polską odmianę idei dżucze przed „demoralizacją”, co zresztą propaganda postkomunistów jawnie, bez najmniejszego skrępowania, komunikuje. Wywody o szkodliwości posługiwania się językiem angielskim znalazły się nawet w narzucanych przez pisowskie ministerstwo oświaty podręcznikach szkolnych. Podobne, choć nieco słabsze, nastawienie ma obecnie elektorat KWIN, chociaż w roku 2019 było ono odmienne o sto osiemdziesiąt stopni.

Wyborcom każdej partii można więc, na podstawie opisanej wyżej analizy, przypisać łącznie osiem różnych cech. Tworzą te cechy zatem swoistą ośmiowymiarową przestrzeń fazową, w której poszczególne elektoraty, (nie partie!) są umieszczone. Taką ośmiowymiarową przestrzeń fazową można, kosztem pewnych zniekształceń, rzutować na dwa wymiary. Oto rezultat. Kierunki i wielkości na osiach są czysto umowne, liczą się jedynie wzajemne odległości między elektoratami. Powierzchnia kół jest proporcjonalna do ilości głosów oddanych na daną partię.

Polscy wyborcy, jak widać, tworzą trzy odrębne klastry. Do pierwszego z nich to KOLEW – sympatycy Koalicji Obywatelskiej i Lewicy, którzy są niesłychanie podobni do siebie. Do drugiego, opozycyjnego w stosunku do pierwszego klastra, należy sekta PIS. Wreszcie jest klaster trzeci, położony pomiędzy dwoma pierwszymi, obejmujący Trzecią Drogę, Konfederację, oraz BS. Jego pośredni charakter wynika z faktu, że ugrupowania te, TD i Konfederacja, mają elektorat mieszany, z którego połowa pasowałaby swoimi cechami do PIS, a druga połowa do KOLEWu. Czas pokaże, jak długo da się w ten sposób siedzieć okrakiem na barykadzie, albo czy te partie środka nie zaczną przypadkiem podgryzać oba skrajne skrzydła z wyborców zmęczonych już wojną polsko-polską.

Piszemy cały czas o wyborach, ale przecież 15 X 2023 odbyło się też tzw. „referendum”, czyli specjalnie skonstruowany przez PIS plebiscyt, który, w planach ówczesnej partii władzy, miał dodatkowo wzmocnić i uprawomocnić przewidywany przez nią sukces wyborczy. Pytania w referendum były jednak sformułowane tak prostacko, a intencja twórców w tak oczywisty sposób nieczysta, że głosujący, gremialnie udziału w tej farsie odmawiali. O referendum tym i jego wynikach, dzisiaj już wszyscy, także jego pomysłodawcy i inicjatorzy, starają się zapomnieć i o nim nie wspominać. Faktem jest jednak, że się ono odbyło i jak najbardziej możne je zanalizować w ten sam sposób co wynik wyborów.

Na wykresie widać, że, tak samo jak w wyborach, wyborcy KO, Lewicy i TD, również w referendum, mają korelacje dodatnią z zaświadczeniami i ujemną z pełnomocnikami, a elektorat PIS i KWIN na odwrót. Jednak inaczej jest z frekwencją. Im wyższe w danej gminie było poparcie dla PIS, tym wyższa była i frekwencja referendalna. I na odwrót. Im więcej głosów dostawały partie antypisu, tym frekwencja ta była niższa. Podobny wniosek można wysnuć na podstawie korelacji wyników wyborów z wynikami referendum, pokazany na kolejnym wykresie.

Ponownie, jeżeli już zwolennicy antypisu, KO, Lewicy i Trzeciej Drogi, nie zdecydowali się na zbojkotowanie referendum, to na pytania referendalne odpowiadali, wbrew wytycznym PIS, twierdząco, lub oddawali głosy nieważne, co w tym przypadku akurat na pewno nie wynikało z nieumiejętności poprawnego oddania głosu. Elektorat PIS i KWIN nie tylko zaś w referendum ochotnie wziął udział, ale i głosował zgodnie z zaleceniami pisowskiego biura politycznego.

Przed wyborami w polskiej publicystyce politycznej roiło się od spekulacji dotyczących szans na utrzymanie przez PiS władzy w kraju. Pesymiści w tej materii twierdzili, że, nawet jeżeli PIS samodzielnej większości nie osiągnie, to w celu utrzymania władzy, zawrze koalicję z Konfederacją. Autor niniejszego eseju wyśmiewał te obawy. Abstrahując od znanej powszechnie zdolności koalicyjnej PIS i uzasadnionego założenia, że liderzy KWIN nie zechcą podzielić losu Leppera, Giertycha, czy Gowina, którzy za zawarcie takiego sojuszu zapłacili bardzo wysoką cenę, także osobistą, sama drastyczna rozbieżność programowa obu tych ugrupowań zdawała się gwarantować brak możliwości takiego porozumienia. Wreszcie, przekonywał niżej podpisany, takiego posunięcia na pewno nie zaakceptowałby elektorat Konfederacji, w roku 2019 nie różniący się zasadniczo od elektoratu KOLEWU i tak samo jak on, nastawiony skrajnie antypisowsko.

Patrząc jednak na wyniki zamieszczonych wyżej analiz, łatwo zrozumieć, że był to optymizm nieuzasadniony. Wyborcy KWIN z roku 2023, to zupełnie inny przekrój społeczny niż ci z roku 2019, z zupełnie innymi motywacjami, a co najważniejsze, jak widać po wynikach referendum, bynajmniej nie mający specjalnych uprzedzeń wobec pisowskiego narodowego socjalizmu. Koalicję z PIS powitaliby, co najmniej połowa z nich, bynajmniej bez wstrętu. I wcale w jej ramach nie domagaliby się realizowania jakichkolwiek postulatów wolnorynkowych, a raczej przeciwnie. Jeszcze większej zawartości PISu w PISie.

Daremne żale, bezsilne złorzeczenia

Wybory parlamentarne w Polsce 15 X 2023 zakończyły eksperyment polegający na próbie zawrócenia Polski do czasów PRL. Próbie zdecydowanie nieudanej. PIS zepsuł w Polsce bardzo dużo, straty spowodowane jego rządami będziemy odrabiać latami, ale monopartyjnej dyktatury socjalistycznej i gospodarki „uspołecznionej”, centralnie planowanej, przywrócić nie zdołał. Zawrócenie Wisły kijem udać się bowiem nie mogło.

Na poniższym wykresie pokazano zmiany w poparciu sondażowym dla poszczególnych partii poczynając od początku epidemii COVID, czyli od wiosny 2020 roku. Jest to średnia krocząca kolejnych 15 sondaży. Zacieniowany obszar to zakres błędu policzony dla poziomu ufności równego 20%. Rzeczywiste poparcie dla danej partii mieściło się w tym zacieniowanym obszarze z prawdopodobieństwem 80%.

Chociaż walka o przychylność elektoratu pomiędzy partiami politycznymi w tym okresie mogła się wydawać bardzo zajadła, to jakiś zasadniczych zmian poziomu poparcia sondażowego dla poszczególnych ugrupowań nie było aż tak wiele. W przypadku PIS tym punktem zwrotnym było obalenie kompromisu aborcyjnego, co poruszyło znaczącą grupę Polaków, zwłaszcza młodszych kobiet. Rezultatem było tąpnięcie w sondażach PIS o około 8 punktów procentowych. Na wykresie wygląda to tak, jakby ten zagubiony przez narodowych socjalistów elektorat przepłynął do Polski 2050, ugrupowania Szymona Hołowni, ale jest to, jak się jeszcze przekonamy, tylko złudzenie. Sympatycy którzy napłynęli wtedy do PL2050, to inni ludzie, niż ci, którzy porzucili PIS. Pewien niewielki odpływ z PIS do innej partii faktycznie nastąpił, ale dużo później i nie do Hołowni.

 Wyborcy PIS tworzą bowiem coś w rodzaju sekty i ich lojalnością wobec Partii nie są w stanie, jak widać na wykresie, zachwiać żadne, inne niż zniszczenie kompromisu aborcyjnego, poczynania ich ulubieńców. Mogą sobie kraść, byle się tylko dzielili.

Za plecami PIS trwały natomiast przez te lata przepychanki o to, kto będzie głównym reprezentantem anty-PIS, czyli Polaków, wobec narodowego, prlowskiego socjalizmu nastawionych wrogo. Wyborców ceniących, choć w różnym stopniu, państwo praworządne i wolnorynkowe. Elektorat antypisu nie jest, jak to sobie w PIS wyobrażają, lustrzanym odbiciem elektoratu PIS. Liderów politycznych traktuje nie jak nieomylnych guru, przy których zawsze należy trwać, niezależnie od okoliczności, tylko jako menadżerów do wynajęcia. Największe poparcie zyska wśród nich ten, kto będzie, w ich opinii, dawał największe szanse nie tylko na samo odsunięcie PIS od władzy, ale i na naprawienie szkód, jakich postkomuniści w Polsce narobili. Natychmiast też ten elektorat zmieni swoje sympatie, jeżeli ktoś inny w danej chwili wyda się bardziej w tej materii wiarygodny. Walkę o tę wiarygodność toczyły ze sobą Koalicja Obywatelska i Polska 2050 Szymona Hołowni. Początkowo prowadził Hołownia, który stał się też głównym beneficjentem zniszczenia przez PIS kompromisu aborcyjnego. Ale potem KO sięgnęła po swoją kartę atutową. I pojawił się Potwór Tuska. Donald Tusk, jako polityk o wiele większego, od przywódcy Polski 2050, kalibru, obdarzony dużo większym autorytetem i charyzmą, szybko stał się liderem antypisu. Mozolnie przez wiele miesięcy budował poparcie dla KO,  nie udało mu się jednak Szymona Hołowni do końca zmarginalizować i wchłonąć jego elektoratu. Na wiosnę 2023 roku Polska 2050 Hołowni i PSL zawarły koalicje nazwaną Trzecią Drogą, co miało sugerować coś trzeciego poza PIS i KO, ale co ewidentnie nadal było częścią antypisu. Mniej więcej w tym samym czasie Tusk popełnił błąd, czyniąc podchody do roszczeniowej części wyborców, czego antypis, mając ich za zapijaczonych meneli, wręcz archetyp patologii i „pisiorstwa”, nie toleruje. Skutkowało to krótkotrwałym dołkiem w notowaniach KO i stosunkowo wysoką pozycją startową Trzeciej Drogi. Tusk jednak się opamiętał, antypis ochłonął, i notowania Trzeciej Drogi spadły do poziomu zagrażającego samemu wejściu tego ugrupowania do sejmu, do czego, jako od koalicji, wymagane od niej było przekroczenie progu 8%. Ostatecznie, do czego jeszcze wrócimy, TD przekroczyła jednak ten próg i to z dużym zapasem.

Naturalnie polska scena polityczna w tych latach nie składała się tylko z opisanych wyżej trzech ugrupowań. Do ważnych elementów tej sceny należała też partia Konfederacja Wolność i Niepodległość (KWIN). Chociaż sama się tak nie pozycjonowała i stanowczo temu zaprzeczała, realnie, przynajmniej częściowo, stanowiła specyficzną część antypisu i tak przez większość swoich wyborców była traktowana. Zmiany poparcia dla KWIN przedstawiono na odrębnym wykresie.

Partia KWIN, o, wydawałoby się, wewnętrznie sprzecznym profilu, jednocześnie libertariańskim i narodowym, jest outsiderem na polskiej scenie politycznej i jak często deklarują jej liderzy, ma ona ambicję „wywrócenia stolika”, czyli obalenia dotychczasowego układu politycznego złożonego z PISu i antypisu. Konsekwentnie, Konfederacja stara się kontestować wszystkie główne nurty polskiej polityki i kwestionować jej kierunki, szczególnie te, bardzo nieliczne, w przypadku których zachodzi między PISem i antypisem daleko posunięta zbieżność, choćby, jak się jeszcze przekonamy, byłaby ona tylko pozorna. W minionej kadencji, KWIN miała wiele okazji, żeby taką postawę zademonstrować. Pierwszą z nich była epidemia COVID. Konfederacja, jako jedyna znacząca siła polityczna w Polsce miała odwagę sprzeciwić się morderczym dla gospodarki, a co najmniej wątpliwym, jako środek walki z epidemią, tzw. „lockdownom”, kiedy to w jakimś szalonym amoku PIS zamykał przed Polakami nawet wstęp do lasów. Niestety, obok tej rozumnej i racjonalnej postawy, KWIN zasłynęła też sprzeciwem wobec szczepionek na tę chorobę, kiedy one się w końcu pojawiły. Jak wynika jednak z wykresu, ani jedno, ani drugie, nie miało wpływu na wysokość poparcia tej partii, które przez cała epidemię było stałe i oscylowało wokół 8%.  Zmieniło się to jednak w chwili rosyjskiej inwazji na Ukrainę.

W momencie, kiedy wszystkie pozostałe partie opowiedziały się w tym konflikcie po stronie Ukrainy, choćby w przypadku PiS była to postawa nieszczera i dwulicowa, KWIN ponownie wyłamała się z tego jednolitego bloku i przyjęła postawę, która, niezależnie od tego, czy taka właśnie była intencja przywództwa partii, została w opinii publicznej odebrana jako prorosyjska, a znane medialne postacie KWIN wprowadziły głośną akcję „Stop ukrainizacji Polski”. Nie było to jednak to, czego polski elektorat, w kwestii Ukrainy, wyjątkowo jednomyślny, by oczekiwał. PIS orientował się w tych nastrojach i chwilowo ukrył swoje prorosyjskie konotacje, ale KWIN nie. W konsekwencji notowania Konfederacji spadły i dotarły do progu 5%.

Przed całkowitym zniknięciem z polskiej polityki uratował KWIN Sławomir Mentzen, nowy szef „Nowej Nadziei”, jednej z trzech frakcji tworzących to ugrupowanie. Jego medialna ofensywa, skoncentrowana na kwestiach ekonomicznych o wydźwięku liberalnym, choć nie pozbawiona wpadek, doprowadziła do szerokiego napływu z antypisu wyborców o takich właśnie poglądach, którzy akurat właśnie wtedy obrazili się na Donalda Tuska za jego „socjalną szarżę”. Był to moment, w którym KWIN mogła wyprzeć Trzecią Drogę i zająć trwałe miejsce jako druga, bardziej od KO wolnorynkowa i liberalna część antypisu. W lipcu 2023 poparcie dla Konfederacji sięgnęło już rekordowych 13%. Jednak liderzy partii nie byli zainteresowani takim pozycjonowaniem swojej formacji i nadal dążyli do „wywrócenia stolika”. Ponownie w przekazie pojawiły się akcenty antyukraińskie, akurat w tym samym momencie, kiedy swoją propagandę w tej materii zmienił także PIS, z ulgą przestając udawać, że „pomaga Ukrainie” – de facto polska rządowa pomoc dla tego kraju, po odliczeniu indywidualnej pomocy uchodźcom udzielanej przez samorządy, firmy i osoby prywatne, była na poziomie symbolicznym – i wprowadzając embargo na ukraiński eksport. W rezultacie KWIN nie chcąc być antypisem została, no cóż, …pisem, W debacie telewizyjnej Krzysztof Bosak skrytykował świadczenia socjalne przyznawane w Polsce Ukraińcom, nie miał jednak jednocześnie nic przeciwko świadczeniom socjalnym przyznawanym innym narodowościom. Elektorat liberalny w te pędy zatem odpłynął do KO i TD, poparcie zjechało z powrotem do poziomu jednocyfrowego. Przed spadkiem pod próg powstrzymał jednak KWIN napływ pewnej grupy wyborców z zupełnie innego źródła.

Ostatecznym politycznym testem są jednak nie sondaże, ale wybory. Na kolejnym wykresie pokazano ich wynik, wraz z sondażami late poll, oraz średnią sondaży przeprowadzonych w październiku. Ze względu na większą bazę danych można było zmniejszyć wskaźnik zaufania do 5%. Prawdopodobieństwo, ze rzeczywiste poparcie znajduje się w zakresie wytyczonym przez czarne kreski, wynosi więc 95%.

Jak widać, chociaż rzeczywiste poparcie dla PIS i KO było wyższe, a dla KWIN i Lewicy niższe niż średnia z październikowych sondaży, to jednak różnica ta mieściła się w granicy błędu statystycznego. Nie było tak jednak w przypadku Trzeciej Drogi, której poparcie było istotnie wyższe niż sondażowa średnia. Do tego ugrupowania zatem spłynęły nie tylko te głosy, które w sierpniu i wrześniu utraciła KWIN, ale także te, które pochodziły od wyborców do ostatniej chwili wahających się kogo poprzeć, na co na pewno znaczny wpływ miał znakomity występ Szymona Hołowni w debacie telewizyjnej, który jednak nie zdałby się na nic, gdyby Hołownia mówił rzeczy, które dla tego elektoratu byłyby nie do przyjęcia, a Bosak rzeczy, które by mu się podobały. Przekaz Trzeciej Drogi stał się w tym momencie, co było sytuacją bez precedensu w polskiej historii, bardziej liberalny i wolnorynkowy niż przekaz KWIN. W rezultacie miejsce kluczowego rozgrywającego na obecnej scenie politycznej, które mogłaby zająć Konfederacja, gdyby tylko chciała, przypadło właśnie Trzeciej Drodze.

Na powyższym wykresie, obok wyników wyborów, oraz średniej z sondaży, widać też wyniki badań exit polls, czyli sondaże dokonane w dniu wyborów na osobach, które właśnie opuściły lokale wyborcze. Sondaż ten jest dokładny i precyzyjny, na pewno bardziej niż zwykłe sondaże. Próba jest znacznie większa, pytani są obywatele którzy rzeczywiście głosowali, a nie tylko zadeklarowali taką chęć, a ponieważ właśnie odeszli od urny, pamiętają jeszcze, na kogo swój głos, dopiero co, oddali. Zachęceni tym wysokim poziomem precyzji ankieterzy, idąc za ciosem, wypytują zatem ankietowanych o wiele dalszych szczegółów. O wiek, wykształcenie, wykonywany zawód, stan cywilny, czy poziom zarobków. Na podstawie uzyskanych w ten sposób informacji, buduje się szczegółowe mapy przepływów poparcia, obwieszcza się, na kogo głosowały bezrobotne samotne matki, a na kogo upośledzone dzieci alkoholików.

Tymczasem jest oczywiste, że ankietowany, nawet jeżeli chętnie i zgodnie z prawdą odpowie na kogo właśnie oddał swój głos, niekoniecznie będzie równie ochotny do odpowiadania na kolejne trzydzieści pytań, w tym także podawania swoich danych wrażliwych. Poziom błędu narasta tu lawinowo.

Dlatego do zbadania elektoratów poszczególnych partii użyjemy tradycyjnie, nie zwodniczych, niepewnych i podatnych na błędy systematyczne ankiet, tylko samych wyników wyborów. Na kolejnym wykresie przedstawiono korelacje pomiędzy odsetkiem głosów jakie w danej gminie padły na poszczególne komitety wyborcze, a następującymi zmiennymi.

  1. Wielkością gminy co pozwoli na określenie jak bardzo „miejski”, lub „wiejski’ jest dany elektorat
  2. Frekwencją w wyborach – co odpowiada poziomowi patriotyzmu, zaangażowania w sprawy publiczne
  3. Głosowaniem przez pełnomocników – zakładając, że na taki tryb oddania głosów decydują się osoby starsze i schorowane, ocenimy w ten sposób wiek wyborców
  4. Głosowaniem na podstawie zaświadczeń – co odpowiada stopniowi zamożności głosujących w ten sposób osób, które bez problemu stać na turystykę wyborczą i zwyczajną.
  5. Odsetkiem głosów nieważnych  – ponieważ do prawidłowego oddania głosów w wyborach potrzebne jest jakieś minimum inteligencji, odsetek głosów nieważnych odpowiada zatem, odwrotnie proporcjonalnie, średniej inteligencji wyborców danej partii.

Uwzględniono tylko korelacje istotne statystycznie, takie, których prawdopodobieństwo przypadkowego wystąpienia jest mniejsze niż 1%

Patrząc po tych poszczególnych cechach, najbardziej wielkomiejskich wyborców miała KO i Lewica, natomiast wieś poparła PIS i KWIN.

Najwyższa korelacja z frekwencją wystąpiła dla KO, Lewicy i TD, natomiast wyborcy PIS okazali najmniejszy poziom patriotyzmu ze wszystkich startujących w tych wyborach formacji. KO i Lewica zgarniały głosy zamożniejszych obywateli, biedni natomiast preferowali KWIN i zwłaszcza PIS

Młodzi wyborcy głosowali kolejno na KO, TD i Lewicę, natomiast najstarsi zdecydowanie na PIS. Najbardziej inteligentnych, a zatem zapewne i wykształconych wyborców przyciągały KO, KWIN i Lewica, najgłupszych zaś TD i BS.

Porównując te cechy z podobnym rozkładem obliczonym dla wyborów w roku 2019 można zauważyć dwie bardzo duże różnice. Trzecia Droga, chociaż odziedziczyła po PSL elektorat wiejski, biedny, niechętny angażowaniu się i słabo rozgarnięty, to jednak doznała też dużego przypływu poparcia ze strony elektoratu Szymona Hołowni, młodych, wykształconych (ale bez przesady), z wielkich miast. Napływ ten zniwelował całkowicie ujemną korelację  z wielkością gminy, wykreował ujemną korelację z pełnomocnikami, znacznie zmniejszył dodatnią korelację z głosami nieważnymi i odwrócił korelacje z frekwencją i zaświadczeniami. W porównaniu z PSL z roku 2019, wyborcy TD mieszkają zarówno na wsi jak i w mieście, są zdecydowanie młodsi, bardziej patriotyczni, zamożniejsi i mniej głupsi.

Druga duża zmiana dotyczy wyborców KWIN. W roku 2019 przypominali oni elektorat KO, Lewicy i PL 2050. Młodzi, inteligentni, wykształceni, z wielkich miast. Jedyna różnica dotyczyła poziomu zamożności, w przypadku KWIN wyraźnie niższego, co można wytłumaczyć młodym wiekiem sympatyków, którymi byli przeważnie studenci, którzy jeszcze się w życiu nie dorobili. Tymczasem w roku 2023 na KWIN głosowali przeważnie wyborcy wiejscy (ujemna korelacja z wielkością), mniej patriotycznie nastawieni (brak korelacji z frekwencją), biedniejsi (pojawiła się ujemna korelacja z zaświadczeniami) i starsi. Nadal są ponadprzeciętnie inteligentni, ale nawet na tym polu dali się przegonić wyborcom KO, czego nie było w roku 2019. Nietrudno się zorientować, że wyborca KWIN w roku 2023 zaczął przypominać, inaczej niż w roku 2019, wyborcę PIS. Ucieczkę elektoratu liberalnego i wolnorynkowego do Hołowni zrównoważył więc w wyniku wyborczym częściowo napływ z PIS. Efekt ten zapewne miał związek z wystąpieniem Krzysztofa Bosaka w debacie telewizyjnej, kiedy po raz pierwszy, głoszony przez niego przekaz, wcześniej dokładnie przez pisowskie media blokowany, mógł dotrzeć do wyznawców pisowskiej sekty i przekonać, przynajmniej niektórych z nich, że KWIN jest lepszym PISem od PIS.

W rezultacie Konfederacja odniosła pozorny sukces zwiększając swoje poparcie wyborcze i liczbę posłów w stosunku do wyniku sprzed czterech lat, ale odbyło się to kosztem wymiany elektoratu na pisowski. Efekt ten już był częściowo widoczny w roku 2020 w trakcie wyborów prezydenckich, ale teraz uległ wzmocnieniu i utrwaleniu. Nieprzypadkowo w wyborach przepadli kandydaci KWIN silnie kojarzeni z wolnym rynkiem, także sam JKM, a weszły do parlamentu osoby nieraz całkowicie nieznane, ale które bardziej, w oczach tego nowego elektoratu, pasowały do PIS.

W rezultacie, Konfederacja przejmując wyborców od PIS, w nieunikniony sposób staje się drugim PIS. Partią narodowo – socjalistyczną, bo tego właśnie oczekuje nowy wyborca, licytująca się z PISem dotychczasowym o to, kto jest bardziej socjalistyczny, kto dzielniej i skuteczniej walczy z „prywaciarzami” i kto zaoferuje suwerenowi większy socjal, zabrawszy go oczywiście uprzednio Ukraińcom. Opuszczone przez KWIN miejsce na polskiej scenie politycznej zajął już na trwałe zaś Szymon Hołownia, który, jak widać, lepiej te zasoby potrafi zagospodarować.

Wszystkie omówione cechy wyborców, wiek, patriotyzm, miejsce zamieszkania, zamożność i inteligencja tworzą swoistą pięciowymiarową przestrzeń fazową, w której punktami są elektoraty poszczególnych partii. Elektoraty, a nie same partie, chociaż z czasem program danej partii musi się upodobnić do oczekiwań jej wyborców, jeżeli nie mają oni odpłynąć gdzie indziej. Odległości jakie dzielą te punkty w tej przestrzeni 5D można przedstawić, kosztem pewnych niewielkich zniekształceń, w dwóch wymiarach. Oto rezultat. Pola powierzchni poszczególnych kół odpowiadają ilości głosów jakie poszczególne komitety w wyborach otrzymały. Jednostki i kierunki na wykresie są czysto umowne. Liczą się jedynie wzajemne odległości pomiędzy elektoratami.

Wykres ten można porównać z analogicznym wykresem, sporządzonym według dokładnie takiej samej metodologii, dla wyborów z roku 2019

Od razu widać jak dużą drogę od pozycji PSL w 2019 do swojej obecnej przebyła Trzecia Droga, oraz, w przeciwną stronę, Konfederacja, która teraz będzie ostro rywalizować z PIS o pazerny elektorat roszczeniowy, „socjalny”.

Jednym z pytań zadawanych w sondażu exit polls jest „na kogo głosowałeś w poprzednich wyborach”? Na podstawie odpowiedzi konstruuje się tzw. przepływy elektoratów, pokazujące na kogo obecnie zagłosowali ludzie, którzy w poprzednich wyborach zagłosowali na X. Pytanie to jest jednak bardzo tendencyjne. Ankietowany, który dopiero co odpowiedział na kogo zagłosował obecnie, nie chciałby ujawniać, że poprzednio wybrał diametralnie odmienną opcję. Albo że w ogóle nie pamięta na kogo cztery lata temu oddał głos. W obu przypadkach zbłaźni się w oczach własnych i ankietera. Udziela więc odpowiedzi, …zadowalającej. Dlatego pytać ich o to nie będziemy, za to, aby posiąść odpowiednią wiedzę,  powtórnie posłużymy się odpowiednim narzędziem matematycznym i zbadamy korelacje pomiędzy wynikami wyborczymi teraz i w roku 2019. Oto odpowiedni wykres:

Im silniejsza jest dodatnia korelacja wyników z roku 2023 i 2019, tym silniejszy jest przepływ wyborców. Trzecia Droga, jak się okazuje, odziedziczyła swój wiejski elektorat po PSL, ale jego druga część, ci, którzy zagłosowali na partię Hołowni jedynie w małej części w 2019 głosowali na Lewicę. Cała reszta to osoby, które w 2019 nie głosowały, a zostały zmobilizowane przez Hołownię w wyniku obalenia przez PIS, a dokładnie przez kucharkę Kaczyńskiego, którą tenże postawił na czele tzw. trybunału konstytucyjnego, kompromisu aborcyjnego. Proces tej mobilizacji doskonale widać na wykresie nr 1, gdzie sprawia on mylne wrażenie, któremu swego czasu uległ i niżej podpisany, że Hołownia przejął w wyniku tych wypadków, część elektoratu PIS, podczas gdy naprawdę zmobilizował i przechwycił on dotychczas obojętnych. Z sekty jednak nie odchodzi się tak łatwo.

Lewica i KO z kolei wymieniają się elektoratem w dość dużym stopniu. Sporej grupie wyborców jest tu wszystko jedno na kogo głosują. Inaczej jest z PIS i KWIN. W przypadku PIS słuszne jest stwierdzenie, „tylko PIS i nic poza PIS”. Praktycznie 100% wyborców PIS z 2023 to ci sami, którzy głosowali na tą partię i w roku 2019. Jednak sztuka, która nie udała się Hołowni, udała się Bosakowi, który faktycznie wyszarpał od PIS te kilka punktów procentowych, co jest doskonale widoczne na wykresach. KWIN to w tej chwili PIS nr 2. Większość jej obecnych wyborców przeniosła swoje sympatie z PIS, a jedynie mniejszość pozostała ze „starego” KWIN.

Ostatnią zbadaną korelacją będzie korelacja wzajemna – miedzy partiami. Zobaczymy tym samym, które elektoraty są „wymienne”, a które nawzajem wykluczające się.

Nie jest już niespodzianką, że elektorat Lewicy i KO jest w dużym stopniu tożsamy i wykluczający się z elektoratem PIS i w mniejszym stopniu KWIN, a tego ostatniego absolutnie nie było w 2019. Konfederacja miała wtedy silną dodatnią korelację z KO i Lewicą, natomiast z PIS równie silną ujemną. Wyborcy KWIN obecnie, to natomiast w dużej części ci sami, którzy popierają PIS. Trzecia Droga natomiast okazuje się jednak godna swojej nazwy i nie należy do żadnego z tych dwóch bloków, chociaż na pewno bliżej jej do antypisu – ma ujemną, chociaż słabszą niż w przypadku KO i Lewicy, korelacje z PIS. Bardzo podobny do trzeciodrogowego elektorat mieli też Bezpartyjni Samorządowcy, choć ich wyborców było w ogóle bardzo niewielu.

Dokładne policzenie pokazuje, że wyborcy w Polsce grupują się w trzech odrębnych klastrach, w obrębie których poszczególne elektoraty są do siebie podobne bardziej, niż do jakiegokolwiek elektoratu z klastra sąsiedniego. Do pierwszego z nich należą wyborcy KO i Lewicy, do drugiego Trzeciej Drogi, BS, oraz mimo wszystko jeszcze Konfederacji. Wyznawcy PIS stanowią zaś zamkniętą, idealnie hermetyczną sektę, nie mieszającą się z Polakami praktycznie wcale. Polskojęzyczną wspólnotę rozbójniczą, z która naród polski jest zmuszony dzielić terytorium państwowe.

Sejm na ruletce wylosowany X 2023

Wyniki nadchodzących wyborów, wbrew temu, co twierdzi nawet niżej podpisany, mogą mieć dużo mniejsze znaczenie niż się im przypisuje. Bez względu na ich faktyczny wynik, jest oczywiste, że PIS władzy nie odda. Jeżeli nie uda mu się utrzymać bezwzględnej większości, wybory postara się sfałszować. Jeżeli nie da się sfałszować, to unieważnić, lub przeprowadzić reasumpcję głosowania. Do momentu w którym niżej podpisany pisze te słowa, żaden z najważniejszych członków pisowskiej nomenklatury, ludzi władzy nie udał się profilaktycznie za granicę do kraju, z którym Polska nie ma umowy ekstradycyjnej, co oznacza, właśnie, że władzy oddawać PIS nie zamierza i nie planuje.

Tymczasem sondaże, które postkomuniści znają tak samo dobrze jak Polacy, jednoznacznie pokazują, że PIS władzy nie utrzyma. Średnia krocząca poparcia dla poszczególnych partii pokazana jest na poniższym wykresie. Pokazano zakres błędu dla poziomu ufności 20% – Istnieje 80% szans, że faktyczne poparcie mieści się w zacieniowanym obszarze.

Tuż przed wyborami średnia ta wynosi:

PIS – 33,7%

KO – 28,5%

TD – 10,1%

Lewica – 9,8%

KWIN – 8,5%

A potencjalny skład wybranego sejmu, gdyby oczywiście wybory były uczciwe i nie sfałszowane, pokazuje wykres nr 2.

W tabeli natomiast pokazano liczebność poszczególnych ugrupowań w sejmie wraz z zakresem błędu obliczonym metodą Monte Carlo. Poziom ufności wynosi 5%, czyli prawdopodobieństwo, że faktyczny wynik będzie mieścił się w zdefiniowanym przedziale wynosi 95%

UgrupowanieMandaty minimalnieMandaty medianaMandaty maksymalnie
PIS164187214
KO135155181
Trzecia Droga04366
Lewica274158
Konfederacja173352

Zero mandatów na lewym skraju dla Trzeciej Drogi oznacza, że nadal istnieje ryzyko, że nie przekroczy ona progu wyborczego 8% i nie dostanie się do sejmu w ogóle. Prawdopodobieństwo takiego niefortunnego wydarzenia wynosi 13%. Należy także zwrócić uwagę, że zakres posiadanych mandatów dla KO zachodzi częściowo na zakres mandatów dla PIS. Istnieje zatem zauważalna szansa, że KO zdobędzie więcej mandatów niż PIS

PIS nie ma zatem szans nie tylko na samodzielną większość, a nawet w koalicji z Lewicą, czy, zupełnie już fantastycznie, z Konfederacją, bo w obu tych przypadkach w tych ugrupowaniach na pewno nastąpi rozłam i spora część posłów się z tej koalicji na pewno wyłamie.

Gdyby narodowym socjalistom brakowało do większości kilku posłów, to zapewne byliby w stanie tych brakujących jakoś zaszantażować, czy przekupić. Ale nie wtedy, kiedy będzie im brakowało tych głosów trzydziestu, czy czterdziestu.

Mimo to PIS na pewno ma jakiś plan. Bo władzy nie odda, to pewne. Wybory zostaną sfałszowane, odwołane, unieważnione, lub zwyczajnie zignorowane.

Wpisuje pilaster tę prognozę 13 października na dwa dni przed wyborami. Zobaczymy na ile się ona sprawdzi.

Sprawiedliwość jest ostoją

Jednym z trzech najważniejszych wydarzeń w historii ludzkości, obok opanowania ognia i rewolucji przemysłowej, było powstanie rolnictwa i tzw. rewolucja neolityczna, która zaszła na początku holocenu ponad 10 tysięcy lat temu. W porównaniu z wcześniejszym paleolitem, epoką łowców-zbieraczy, rolnicy są w stanie z tego samego areału uzyskać nawet stukrotnie więcej pożywienia i dzięki temu są też od łowców proporcjonalnie znacznie liczniejsi.

A ta drastycznie zwiększona gęstość zaludnienia pociąga za sobą także drastyczny wzrost intensywności interakcji międzyludzkich. Niestety, do takiej ich intensywności gatunek ludzki nie jest dostosowany ewolucyjnie. Maksymalna liczba osobników, których możemy znać osobiście i o których wiedzę możemy przechowywać we własnej pamięci, wynosi około 150, która to wielkość jest nazywana liczbą Dunbara. Paleolityczne plemiona łowców-zbieraczy z reguły nie przekraczały tej granicy liczebności. Jednak pod koniec paleolitu gęstość zaludnienia wzrosła do takich rozmiarów, że kontakty społeczne stały się znacznie szersze i częstsze, przekraczając wyraźnie tę barierę. Piszemy kontakty, ale myślimy przede wszystkim o konfliktach. W paleolicie jedyną znaną i stosowaną metodą na rozwiązywanie sporów z osobami spoza horyzontu Dunbara, było zwyczajnie zabicie ich. Nawiązanie współpracy z obcymi nie wchodziło w rachubę, choćby mogła przynieść obu stronom wiele korzyści.

Dwóch spotykających się przypadkowo łowców-zbieraczy, znajduje się bowiem w sytuacji opisywanej przez model matematyczny, zwany „dylematem więźnia”. Teoretycznie mogliby nawiązać jakąś współpracę, na przykład zapolować razem na żubra, czy tura, któremu w pojedynkę żaden z nich nie dałby rady. Dzięki poniesionym kosztom o wysokości c jednostek (zainwestowane w polowanie czas, energia, ryzyko obrażeń w starciu z turem) zyskaliby wartość o wysokości b (upolowaną tuszę tura) Obaj jednak musieliby wierzyć, że przypadkowy partner właściwie odegra swoją rolę. Obaj też stanęliby przed pokusą wystawienia tego partnera do wiatru. Niech on rozdrażni bestię, weźmie na siebie całe ryzyko i da się zabić, a ja w tym czasie bezpiecznie zajdę tura z boku i bez ryzyka wbiję mu włócznię w kark. Zdobędę wtedy całą nagrodę b bez ponoszenia kosztów c. Obaj też wiedzą, że partner myśli dokładnie o tym samym. Sytuację tę można przedstawić za pomocą stosowanej w teorii gier, odpowiedniej tzw. macierzy wypłat. Decyzje graczy opisano jako W – lojalna współpraca z partnerem i Z – zdrada i wystawienie go na pastwę wściekłego zwierza. W celu uproszczenia zapisu wprowadzono też parametr wydajności s = b/c. Oczywiście, aby łowcy w ogóle współpracę mogli rozważać, musi być spełniony warunek b>c, lub s>1. W pionie pokazano decyzje danego gracza, w poziomie – decyzje jego przypadkowego wspólnika. Sytuacja jest symetryczna, zatem dla drugiego gracza wygląda dokładnie tak samo.

 WZ
Współpraca Ws-1-1
Zdrada Zs0

Łatwo zauważyć, że dla każdego z graczy, zdrada przygodnego wspólnika zawsze, niezależnie od decyzji tego ostatniego, będzie się opłacać bardziej niż współpraca z nim. Współczynnik s zawsze przecież będzie większy niż s-1, a 0 większe od -1 Konsekwentnie zdradzają zatem obaj, a wynik gry zostaje zdeterminowany do prawej dolnej komórki, gdzie znajduje się, tzw. równowaga Nasha dylematu więźnia. Współpraca pomiędzy obcymi łowcami nie jest zatem możliwa. Zawsze będą próbować oszukać się wzajemnie. A ponieważ z obcym nie można współpracować, to stanowi on tylko zagrożenie, którego trzeba jak najszybciej się pozbyć. Definitywnie.

Można się w tym miejscu jednak zapytać, dlaczego jednak w przyrodzie organizmy, także osadzeni w więzieniu, od których to dylemat więźnia zaczerpnął swoją niefortunną nazwę, czasami jednak ze sobą dla osiągnięcia obopólnej korzyści, współpracują i jakoś się przy tej okazji nie zdradzają, choć to ryzyko rzeczywiście zawsze gdzieś w tle występuje. Powodem, dla którego tak się dzieje, jest iteracja gry. Wśród osób znających się nawzajem, znajdujących się wewnątrz swoich horyzontów Dunbara, wyżej opisana gra nigdy nie jest pojedyncza, tylko jest częścią dłuższej serii. Jeżeli prawdopodobieństwo ponownego spotkania z danym osobnikiem wynosi q, to nagroda za lojalną współpracę jest sumą nagrody teraźniejszej i wszystkich nagród za współpracę w przyszłości s-1+(s-1)*q+(s-1)*q^2+… (s-1)*q^n i jako suma szeregu geometrycznego nie wynosi już s-1, ale, dla n dążącego do nieskończoności, (s-1)/(1-q). Jeżeli zatem zastosujemy strategię polegającą na współpracy z uczciwym wspólnikiem i zerwaniu współpracy z nieuczciwym, czyli strategię zwaną Wet Za Wet (WZW), to macierz wyników będzie wyglądać następująco.

 WZWZ
Wet Za Wet WZW(s-1)/(1-q)-1
Zdrada Zs0

Proste obliczenia arytmetyczne upewniają nas teraz, że współpraca zostanie nawiązana, czyli równowaga Nasha przemieści się do lewej górnej komórki macierzy wtedy, kiedy s>1/q. Wszystkim osobom znajdującym się wewnątrz naszego horyzontu Dunbara możemy zatem, czy to na podstawie własnych doświadczeń, czy na podstawie opinii innych członków społeczności, przypisać jakiś współczynnik zaufania q i w zależności od jego wysokości podejmować odpowiednie decyzje o podjęciu lub nie, współpracy z nim. Co jednak z osobami na zewnątrz horyzontu Dunbara? Nie znamy ich i nic o nich nie wiemy, zapewne już nigdy w życiu się nie spotkamy, wracamy więc do pojedynczego dylematu więźnia. Nie mogą być wspólnikami, zatem są wrogami.

Jeżeli jednak łowcy mają się stać rolnikami, muszą jakoś współczynnik zaufania q rozszerzyć poza swój horyzont Dunbara, na osoby obce i nieznane. Dopiero to pozwoli na nawiązanie współpracy i zmniejszenia i natężenia konfliktów do poziomu, który mogą zaakceptować uprawy rolne, wymagające co najmniej kilku miesięcy oczekiwania pomiędzy siewem, a zbiorem.

Gdyby więc nie powstały jakieś społeczne mechanizmy nadawania q obcym, rewolucja neolityczna nigdy by nie zaszła, ani tym bardziej nie doprowadziła do powstania wielomilionowych, społeczeństw, które funkcjonują sprawnie i wydajnie, współpracując i rozwiązując wzajemne konflikty bez ciągłego uciekania się do przemocy. Jest to mało oczywisty, ale zdumiewający fenomen. Gdyby umieścić kilka milionów szympansów w jednym miejscu podobnym do ludzkich miast, to skończyłoby się to ich wielką wzajemną masakrą. Tymczasem ludzie funkcjonują tak bezproblemowo. Adaptacja społeczna do zwiększonej gęstości zaludnienia, wskutek braku czasu, musiała mieć charakter nie ewolucyjny, tylko kulturowy. I faktycznie, społeczeństwa neolitu wynalazły co najmniej dwa takie sposoby na egzystencję społeczeństw większych, niż pozwala na to granica Dunbara.

Najstarszą znaną konstrukcją budowlaną na świecie jest, zbudowany z postawionych na sztorc wielkich głazów w kształcie litery T, kamienny krąg z Gobokli Tope w dzisiejszej Turcji, zbudowany właśnie tuż przed neolitem, 11 tysięcy lat temu. Zbieżność ta, zarówno czasowa, jak i przestrzenna – tam właśnie, w bezpośredniej okolicy Gobokli Tope rewolucja neolityczna się narodziła – skłoniła nawet Yuvala Hariarrego, do stwierdzenia w jego książce „Od zwierząt do bogów”, że właśnie budowa tego kręgu była bezpośrednią przyczyną „odpalenia” neolitu. Nie posuwając się do takiej skrajności, trzeba jednak potwierdzić, że wydarzenia te miały ze sobą bezpośredni związek. W okolicy kręgu nie znaleziono żadnych współczesnych mu osiedli, zatem na stałe nikt tam nie mieszkał. Pełnił on zapewne ważną rolę społeczną jako miejsce kultu, w którym spotykały się plemiona z całej, jak na paleolit, już niezwykle gęsto zaludnionej, okolicy i odprawiały wspólnie jakieś rytuały religijne. Właśnie uczestnictwo w tych imprezach obniżało skutecznie poziom wzajemnej wrogości i zwiększało poziom q, przynajmniej na tyle, że umożliwiło przejście do neolitu i wytworzenie większych skupisk osadniczych. Zorganizowana religia, z jej świątyniami, kapłanami i zwłaszcza rytuałami, jest właśnie pierwszym z neolitycznych wynalazków społecznych i staje się konieczna, jeżeli społeczeństwa neolityczne mają przekroczyć pewną skalę wielkości. Umożliwia osobom, których horyzonty Dunbara na siebie nie zachodzą i które nie znają się osobiście, odwołanie się do wspólnych idei i przeżyć, choćby nawet całkowicie fikcyjnych, do, jak to nazwał Harari, rzeczywistości wyobrażonej i nadaniu sobie nawzajem jakiegoś, choćby tylko niewiele, ale zawsze większego od zera, q. Nawet jeżeli na tym świecie się już nie spotkamy, to rozliczymy się przecież w świecie przyszłym. Dzięki temu dwaj wierzący, nawet nic o sobie nawzajem nie wiedząc, mogą nawiązać współpracę ku obopólnej korzyści, albo pokojowo rozstrzygnąć konflikt o jakieś zasoby. Tak może powstać wielkoskalowa sieć wymiany towarów, idei i genów, czyli cywilizacja właśnie.

Dzięki religii cywilizacja się rozwija, a produktywność i tym samym gęstość zaludnienia rośnie. I w pewnym momencie religia przestaje już wystarczać. Podnosi ona wprawdzie współczynnik zaufania między ludźmi – q, ale nie w sposób nieograniczony. O ile wewnątrz horyzontu Dunbara współczynnik ten bez trudu może przekroczyć nawet i 90%, o tyle na zewnątrz, wspomaganie religijne podnosi go, co jest naprawdę wielkim osiągnięciem, powyżej zera, ale na pewno nie tyle. Maksymalnie może 20%. Przy pewnym poziomie złożoności gospodarki, ewidentnie przestaje to wystarczać. Transakcje handlowe stają się na tyle skomplikowane, że, w przypadku powstania jakiegoś sporu, jego strony, nawet odwołując się do wspólnych bóstw, nie są w stanie rozstrzygnąć go samodzielnie. Potrzeba neutralnego, uniwersalnego, ale jak najbardziej doczesnego, rozjemcy. Powstaje państwo i jego władza.

Zwykle władza, lokalny monopol na stosowanie przemocy, utrzymuje się z podatków, danin i haraczy pobieranych przymusowo od podległej jej ludności. W jej interesie jest więc, aby poddani te daniny jakoś wytwarzali. Oszuści i złodzieje obniżają produktywność gospodarki i tym samym dochody władzy. Nie kradnij, jak powiadają, rząd nie znosi konkurencji. Załóżmy teraz, że od każdej transakcji władza pobiera podatek w wysokości p, a oszustom wymiera karę w wysokości k. Obie te wartości są wyrażone w odsetku dotychczasowych kosztów transakcji, czyli c. W modelu trzeba też uwzględnić, że żaden system wymiaru sprawiedliwości nie funkcjonuje idealnie. Sędziowie, z różnych przyczyn, nigdy nie będą wyrokować w stu procentach sprawiedliwie. Jedynie r% winnych rzeczywiście zostanie skazanych, istnieje też ryzyko o wysokości m%, że skazany zostanie ktoś niewinny. Wbrew prostackim uproszczeniom, nie liczy się bowiem tutaj ani wysokość kary – k, ani jej nieuchronność – r, tylko iloczyn ich obydwu, zwany nadzieją matematyczną, lub wartością oczekiwaną.

Uwzględniając wszystkie te niuanse możemy teraz wrócić do dylematu więźnia, w którym macierz wypłat wygląda teraz następująco:

 WZ
Współpraca Ws-1-p-m*k-1-p-m*k
Zdrada Zs-r*k-r*k

Ponowne proste obliczenie arytmetyczne pokazuje, że system będzie efektywny, to znaczy zniechęci do oszustwa wtedy, kiedy k>r*(1+p)/(r-m). Kara musi być wyższa nie, jakby mogło się pozornie wydawać, od zysku oszusta, ale wyższa niż koszt, którego chce on uniknąć, uwzględniając oczywiście poprawkę na błędy sądu. Co ciekawe, nie jest tutaj konieczne jakiekolwiek odszkodowanie dla poszkodowanego ze strony oszusta. Wystarczy sama kara. Jednak kara ta, nie może być dowolnie wysoka. Fałszywe oskarżenie i skazanie w m% przypadków, uniemożliwią bowiem wtedy współpracę tak samo jak obawa przed oszustem. By do współpracy bowiem doszło, wypłata dla uczciwego gracza, musi być nie tylko większa niż wypłata oszusta, ale musi też być większa od zera. Uwzględniając tę okoliczność otrzymamy warunek s>r*(1+p)/(r-m). Jest to minimalna rentowność współpracy do której w warunkach dylematu więźnia dojdzie pod państwowym parasolem. Porównując ten świecki warunek z „religijnym” s>1/q, możemy wywnioskować, że państwo się sprawdza tam, gdzie q< ((r-m)/r)/(1+p).

Nawet, gdy wymiar sprawiedliwości funkcjonuje idealnie, kiedy r = 1, a m = 0, generuje on koszty p, czyli nadal zostaje pole dla wzajemnego zaufania, jeżeli tylko będzie ono większe od 1/(1+p). Przy drobnych transakcjach, o niskim c, wpływ podatków p staje się wręcz przemożny i obywatele chętnie wtedy uciekają w szarą strefę. Znacznie groźniejsze zjawiska mogą jednak zajść, jeżeli sądy nie są doskonałe. Na poniższym wykresie pokazano graniczną wartość współczynnika q w zależności od współczynników r i m. Przyjęto poziom opodatkowania p na poziomie 25%.

Z wykresu wynikają wnioski pozornie sprzeczne z intuicją. Na sprawność sądów wpływ nieuchronności kary – r jest dużo mniejszy, niż ryzyka skazania niewinnego – m. Dla m=0, czyli w momencie, kiedy niewinni naprawdę nie mają się czego bać, nieuchronność r, pod warunkiem, że jest ona choć minimalnie większa od zera, nie ma dla sprawności systemu, jak się okazuje, żadnego znaczenia.

Skazanie jednego faktycznie niewinnego jest zatem dla państwa znacznie bardziej niebezpieczne, niż uniewinnienie choćby i stu rzeczywiście winnych. Stąd też, dla potrzeby zminimalizowania m, i utrzymania warunku m<<r wynaleziono domniemanie niewinności i rozstrzyganie wszelkich wątpliwości na korzyść oskarżonego.

Zdarza się jednak, że państwo zignoruje i porzuci zasadę m<<r, na rzecz, jakże kuszącego, narodowo-ludowego poczucia sprawiedliwości, domagającego się, bez względu na koszty, maksymalizacji wartości oczekiwanej r*k, a znacznie częściej po prostu maksymalizacji k. Rośnie wtedy jednak p, oraz przede wszystkim, skoro sprawiedliwość ma się teraz „nie patyczkować” ze zbrodziejami, a gdzie drwa rąbią, tam i wióry lecą, m. Skuteczność sądownictwa, zamiast wzrosnąć, spada, w drastycznych przypadkach, nawet do zera. Obecnie możemy ten proces obserwować na przykładzie oskarżeń o tzw. molestowanie, kiedy to oskarżeni mają bardzo nikłe szansę na obronę i w których m niebezpiecznie zbliża się do r. Pomówienie przynosi tutaj większe szkody niż faktyczne molestowanie, co jest zaprzeczeniem całej idei wynalazku sądownictwa i prowadzi do jego gwałtownej erozji. Sprawiedliwość (m<<r) jest bowiem ostoją każdej rzeczpospolitej, a kiedy jej zabraknie, rzeczpospolita upada.

Chociaż istnieją obecnie modne teorie negujące konieczność samego istnienia państwa, nawet sprawnego, o niskich parametrach m, p, nie potrafią jakoś owe teorie wyjaśnić, dlaczego te rzekomo niefunkcjonalne państwa istnieją na całym świecie, natomiast postulowanych przez nich „wolnych terytoriów”, opartych wyłącznie o zaufanie q, nie ma wcale. Taka Somalia po upadku państwa, żadnych akapowych „wolnych terytoriów” nie wykształciła, a społeczeństwo tamtejsze wróciło do wczesnego neolitu, opierając się wyłącznie na religijnym współczynniku zaufania q. Jednak tak samo, jak istnieją różne lepsze i gorsze, państwa, tak samo istnieją i różne, lepsze i gorsze religie, a w Somalii akurat tą religią jest islam. Daje on swoim wyznawcom nawet stosunkowo wysoką wzajemną wartość q, ale kosztem wzbudzenia nienawiści wobec osób islamu nie wyznających. W rezultacie najczęściej spotykaną formą współpracy między islamistami jest napadanie i grabienie niewiernych, co właśnie w Somalii w postaci plagi piractwa, obserwujemy.

Państwo, jak się okazuje, tak samo jak religia, jest nieodzownym atrybutem cywilizacji, chociaż oczywiście nie każde państwo, a jedynie sprawne i kompetentnie rządzone.

Może się to jednak zmienić w przyszłości, kiedy rozbudowana sztuczna inteligencja umożliwi sprawną i miarodajną agregację opinii o każdym osobniku Homo sapiens i przekazanie wyniku każdemu zainteresowanemu, tak aby łatwo można było ocenić q danej osoby. Dopiero wtedy państwo stanie się niepotrzebne, ale do tego momentu jeszcze bardzo daleko.

Suma wszystkich zer

Cywilizacja Zachodu upada i gnije, a kapitalizm ostatecznie, po raz trzysta osiemdziesiąty dziewiąty, wykazuje swoją patologiczną niemoc i pogrąża się w permanentnym i nieodwracalnym kryzysie. Na światową arenę dziejów wchodzą nowe, prężne, energiczne idee, państwa i sojusze, które w nadchodzących latach i dziesięcioleciach zdominują światową politykę i gospodarkę, detronizując dotychczasowych liderów i kreując nowych.

Coś w ten deseń słyszymy nieustannie od ponad stu lat, jedynie owi potencjalnie nowi liderzy i hegemoni się zmieniają. Była to już oś faszystowska pod przewodem III Rzeszy, był niezłomnie miłujący pokój Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, stojący na czele bloku pokoju i postępu, zorganizowanego w Układ Warszawski i Radę Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, a obecnie jest to grupa krajów tworzących organizację zwaną, od pierwszych liter nazw jej członków, BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny, oraz RPA). BRICS często przedstawiany jest w niektórych mediach jako zwiastun świata wielobiegunowego, który ma odesłać światową dominację Zachodu, a zwłaszcza hegemonię USA, do lamusa. Apologeci BRICS nieustannie podkreślają, że grupa ta obejmuje ponad 40% mieszkańców Ziemi, znacznie więcej, niż grupująca najbardziej rozwinięte kraje świata, grupa G7. Jednak już dużo rzadziej i znacznie mniej chętnie przyznają oni, że udział BRICS w światowym PKB, nie jest już tak imponujący. Chociaż populacja krajów BRICS jest czterokrotnie liczniejsza niż populacja krajów G7, to łączny PKB obu tych grup jest praktycznie taki sam.

 Wszystkie kraje BRICS są zatem bardzo biedne, biedniejsze nawet od Polski. To, że w ogóle one coś w światowej gospodarce znaczą, zawdzięczają właśnie tylko swoim dużym rozmiarom, terytorialnym i ludnościowym.

Bieda i zacofanie krajów BRICS, w porównaniu z bogactwem i wysokim poziomem cywilizacyjnym krajów G7, jest oczywiście faktem powszechnie znanym. Jakoś jednak nikt nie zastanawia się, skąd ta różnica się bierze. Dlaczego Brazylia jest prymitywna, a mające podobną historię USA i Kanada są rozwinięte. Dlaczego Chiny ludowe są tak daleko w tyle za, równie chińskim, Tajwanem? Dlaczego porównanie Rosji z Estonią, tak samo jak Rosja, również będącą do roku 1991 składową ZSRR, wypada dla Rosji tak katastrofalnie?

Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy najpierw zorientować się, skąd w ogóle bogactwo, obecnie mierzone wskaźnikiem PKB, się bierze. Przed rewolucją przemysłową, w czasach gospodarki, zwanej, od nazwiska ekonomisty, który pierwszy opisał ją ilościowo, maltuzjańską, bogactwo pochodziło z ziemi. Z pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. Z gajów oliwnych, z kopalni cyny, srebra i soli. Jedynie garstka niewielkich miast-państw była wtedy w stanie utrzymać się z innych źródeł dochodu, rzemiosła, czy handlu.

Zmieniło się to jednak wraz z rewolucją przemysłową. Obecnie głównym źródłem wzrostu gospodarczego są inwestycje kapitałowe w krajach ubogich, oraz innowacje technologiczne i organizacyjne w krajach bogatych. W przeciwieństwie, do dochodów z ziemi, które w bardzo małym stopniu od tego zależą, wymagają inwestycje i innowacje, jedne i drugie, odpowiedniego otoczenia instytucjonalnego, jakiegoś minimalnego poziomu praworządności, prawa własności, jakości sądownictwa i wolnego rynku. Przy czym w miarę rozwoju gospodarczego, wzrostu zamożności i akumulacji kapitału, ten niezbędny do rozwoju minimalny poziom instytucji jest coraz wyższy. W pewnym momencie, kiedy jakości instytucji nie da się już polepszyć, ten wyścig się kończy, rewolucja przemysłowa dobiega kresu i każda postindustrialna gospodarka stabilizuje się na pewnym poziomie, zwanym, niezbyt fortunnie, „pułapką średniego dochodu”. Niefortunnie, ponieważ wysokość owej pułapki zależy właśnie wprost od jakości instytucji w danym kraju. W krajach wolnorynkowych, praworządnych i cywilizowanych, jest ona o wiele wyższa, stając się „pułapką wysokiego dochodu”, niż w krajach skorumpowanych, zacofanych i etatystycznych.

Sposobem pomiaru poziomu wolnego rynku, jakości instytucji, rządów i prawa, jest podawany co roku przez amerykańską fundację Heritage, wskaźnik „Index of Economic Freedom”, IEF, który, wbrew swojej nazwie, mierzy raczej nie wolność gospodarczą, a właśnie jakość rządów i państwa, chociaż oczywiście to pierwsze wynika wprost z tego drugiego. Wskaźnik IEF składa się z dwunastu części, z których każda ocenia jakiś element funkcjonowania państwa, jak poziom korupcji, ochronę własności prywatnej, wolność handlu, etc., w skali od zera do stu punktów.  Naturalnie nie wszystkie składowe IEF są równie ważne w budowaniu dobrobytu w erze postindustrialnej. Bardziej subtelna analiza, którą niżej podpisany przeprowadził w artykule „Dobrobyt na koniec historii” wskazuje, że trzy z tych dwunastu subindeksów nie mają rzeczywistego wpływu na poziom zamożności. Zostaje więc dziewięć składowych, tworzących zmodyfikowany wskaźnik IEF. Na poniższym wykresie pokazano go zarówno dla krajów BRICS, jak i dla kilku krajów przodujących pod tym względem na świecie. Dodatkowo pokazano średnią ważoną wielkością gospodarki dla BRICS i G7, oraz Egipt, który często się wymienia w kontekście rozszerzania BRICS na kolejne kraje.

Po opisanej wyżej kalibracji wskaźnika IEF, różnica pomiędzy BRICS a G7 wynosi aż 30 pkt. W oryginalnym, nieskalibrowanym IEF jest mniejsza (20 pkt), ale nadal ogromna. Jak już wspomniano, IEF składa się z wielu części składowych, z czego w powyższej analizie wykorzystano dziewięć. Kiedy zanalizujemy każdą z nich z osobna, okaże się, że różnice pomiędzy krajami BRICS, a grupą G7 nie rozkładają się bynajmniej we wszystkich tych składowych równomiernie, co pokazuje kolejny wykres.

Największe straty do cywilizacji ma BRICS w kategoriach wolności inwestowania, wolności finansowej, a zwłaszcza praw własności, jakości sądownictwa i wysokości korupcji.

Kraje BRICS są zatem biedne, ponieważ, w porównaniu np. z krajami G7, są źle, lub bardzo źle rządzone. Są przeżarte korupcją, własność prywatna nie jest w nich chroniona, a sądy są stronnicze i niewydolne. Państwa, które do BRICS aspirują, jak Egipt, nie mówiąc już o Iranie i Wenezueli, też często wymienianymi w tym kontekście, są zaś rządzone jeszcze gorzej, poniżej obecnej średniej BRICS. Oczekiwanie, że BRICS uda się stworzyć jakieś alternatywne wobec Zachodu centrum gospodarcze i polityczne, ma więc tyle samo sensu, jak oczekiwanie tego samego od niegdysiejszej komunistycznej RWPG. W rzeczywistości jednak BRICS jest jeszcze większą iluzją, niż niegdyś było RWPG

RWPG pretendowała bowiem do stworzenia alternatywnego wobec Zachodu ośrodka, przynajmniej w tym sensie, że jego członkowie faktycznie byli dla siebie najważniejszymi partnerami handlowymi. Dzisiejsze organizacje międzynarodowe, jak Unia Europejska istnieją głównie w tym właśnie celu – ułatwiania wzajemnej wymiany handlowej. W krajach UE grubo ponad połowę obrotów w handlu zagranicznym przypada na inne kraje UE. Tymczasem w BRICS odsetek handlu z innymi krajami BRICS waha się od 10% (Chiny) do 30% (Brazylia). Mimo, że jest to znacząco mniej, niż w przypadku UE, mogłoby się wydawać nadal sporo. Jest to jednak mylne wrażenie, bo owe, ciągle jeszcze imponujące odsetki, przypadają prawie wyłącznie na Chiny. Ze sobą nawzajem, inni niż ChRL, członkowie BRICS prowadzą handel na skalę jedynie symboliczną.

BRICS można zatem zdefiniować, jak klub dyskusyjny krajów przeważnie wielkich terytorialnie lub ludnościowo, mających w związku z tym bardzo wysokie aspiracje w polityce międzynarodowej, ale jednocześnie biednych, zacofanych, skorumpowanych. Mających rządy złe, lub bardzo złe i z tego tytułu cierpiących na brak proporcjonalnego do swojej wielkości znaczenia w światowej gospodarce i polityce, co jest źródłem zrozumiałej w tym kontekście frustracji. Kraje wymieniane, jako potencjalni kolejni członkowie tego klubu, pod względem jakości rządzenia, są wręcz jeszcze gorsze.

Opisana wyżej struktura wzajemnego handlu, wskazuje jasno, że liderem BRICS są Chiny, od których pozostali członkowie w dużej mierze zależą, jednak bez proporcjonalnej wzajemności, skoro handel z resztą BRICS dla Chin stanowi jedynie 10% ich obrotów handlowych. Przywódcy BRICS chętnie zatem spotykają się i narzekają wspólnie na niezasłużoną, według nich, światową dominacje Zachodu, a zwłaszcza USA, oraz nie szczędzą wyrazów poparcia i gestów poklepywania po plecach przedstawicielowi ChRL, w zamian usiłując wyciągnąć od niego jakieś koncesje handlowe. Jednak na tym jedność i współdziałanie BRICS się kończy. Chinom zresztą, jak się wydaje, takie werbalne hołdy mniemanych wasali, są jak najbardziej miłe i tak należy odczytywać pogłoski o rozszerzeniu BRICS na kolejne nieudolne i skorumpowane reżimy, które będą skłonne podbudowywać w ten sposób chińskie mniemanie o sobie.

Jasne jest jednak, że taki układ, w którym uczestników, poza oklaskiwaniem Chin, nic naprawdę nie łączy, nie jest trwały, ani mocny. Nie jest też wewnętrznie spójny, nawet w takim stopniu, w jakim była RWPG. Jak już wspomniano BRICS grupuje kraje rządzone bardzo źle (Rosję i Chiny IEF< 50 pkt), oraz po prostu źle. Choć z punktu widzenia świata cywilizowanego różnica ta może się wydawać niewielka, w rzeczywistości jest jednak dość znacząca. Brazylia, Indie i RPA, mają od ChRL i Rosji istotnie wyższą wolność inwestycji, finansów, oraz, co szczególnie ważne, efektywność sądownictwa. Nie są też te kraje monopartyjnymi dyktaturami, zatem ich potencjał, zarówno rozwoju gospodarczego, jak i do naprawy swojego ustroju, również jest znacząco od Rosji i Chin wyższy. Stopniowo zatem, ich drogi będą się rozchodzić. Proces ten jeszcze przyśpieszy, kiedy obecne BRICS rozszerzy się na kraje jeszcze bardziej skorumpowane, zacofane i dzikie, jak Iran, Egipt, czy Wenezuela.

BRICS nie jest zatem żadną przyszłością, żadnym alternatywnym centrum, czy drugim biegunem ekonomicznym i politycznym. BRICS jest tylko żyjącą złudzeniami efemerydą. Suma, nawet wielu, zer, nigdy nie będzie stanowiła zauważalnej wielkości.

Co by się stało jednak, gdyby takie Chiny jednak zreformowały się drastycznie i podniosły swój IEF do poziomu reprezentowanego przez G7, takiego jaki ma równie chiński Tajwan? Czy wtedy mogłyby faktycznie rzucić wyzwanie USA i wygrać ewentualny konflikt?

Chiny, mając ustrój i prawo tajwańskie, rzeczywiście osiągnęłyby i tajwański poziom rozwoju i dobrobytu, co przy ich rozmiarach bez wątpienia uczyniłoby z nich najpotężniejsze państwo na planecie, daleko w tył spychając USA. Do żadnej gwałtownej rywalizacji i konfliktu, tym bardziej zbrojnego i tak jednak by nie doszło. Im bardziej rozwinięty i cywilizowany jest dany kraj, tym wyższy jest poziom złożoności jego gospodarki, tym większy w niej udział handlu zagranicznego i tym bardziej wrażliwa jest ona na jakiekolwiek zewnętrzne turbulencje, a już na pewno na konflikty zbrojne. Koszt wojny, nawet tylko handlowej, niezależnie od jej końcowego wyniku, w miarę rozwoju ekonomicznego, rośnie do niebotycznych poziomów, daleko przewyższając jakiekolwiek możliwe z niej do osiągnięcia korzyści. Kraje które osiągnęły taki wysoki poziom rozwoju, wygaszają więc wszystkie wzajemne konflikty, co dotyczy nawet tych państw, które mają długą tradycję wzajemnej wrogości, jak Niemcy i Francja, czy Japonia i Korea.

Upodobniwszy się do Tajwanu ustrojowo i gospodarczo, upodobniłyby się zatem do niego Chiny kontynentalne również kulturowo i politycznie. Byłyby dla USA partnerem, a nie żadnym rywalem. Żaden z krajów niezachodnich, który osiągnął już porównywalny z Zachodem poziom cywilizacyjny, Japonia, Tajwan, czy Korea płd, nigdy nawet nie próbował budować żadnego „alternatywnego centrum”, czy „świata wielobiegunowego”. Przeciwnie, ochoczo dołączał do „bieguna” istniejącego. Japonia jest prominentnym członkiem grupy G7, a o żadnym BRICS nie ma ochoty nawet słyszeć.

Alternatywny wobec obecnie istniejącego „biegun” ekonomiczny i polityczny, nie może zatem powstać nawet teoretycznie. Kraje prymitywne zacofane i skorumpowane, takie jak BRICS, mogą jedynie śnić o jego stworzeniu, dla krajów rozwiniętych praworządnych i wolnorynkowych, zawsze bardziej będzie się opłacało dołączenie do krajów podobnych do nich pod tym względem.

Ignorancja to nie siła

Wiedzę o stanie społeczeństwa w Polsce, jego poglądach, zwłaszcza politycznych, czerpie się zazwyczaj z opartych na ankietach badań sondażowych. Badania te jednak obarczone są wieloma nieusuwalnymi wadami. Już samo poprawne dobranie próby losowej jest zadaniem właściwie niewykonalnym. A skłonienie wylosowanych respondentów, aby w ogóle odpowiedzieli na zadane pytania, a tym bardziej, aby odpowiedzieli zgodnie ze stanem faktycznym, zwłaszcza, jeżeli pytanie dotyczy sfery wrażliwej, jak zarobki, preferencje seksualne, czy poziom wykształcenia, jest jeszcze trudniejsze.

Dlatego też wyniki badań ankietowych, w tym sondaży politycznych, należy traktować z dystansem. Bardzo daleko posuniętym. Tym dalej, z im bardziej długą, skomplikowaną i „wrażliwą” ankietą mamy do czynienia. Wszelkie wynikłe rzekomo z takich badań rewelacje typu „homoseksualiści popierają partię X”, albo „zamożni preferują partię Y”, można zatem właściwie spokojnie zignorować.

Na szczęście nie do końca jesteśmy skazani na posługiwanie się ankietami.

Co roku odbywają się w Polsce, na koniec cyklu nauki w szkole podstawowej, egzaminy ósmoklasisty. Do egzaminu tego podchodzi praktycznie cały rocznik 14-15 latków. Jest to zatem jedyne regularne i powszechne w naszym kraju badanie przekrojowe, obejmujące całość populacji. Pozbawione jest też wszystkich innych wad, jakie zwykle mają ankiety. Zdający nie próbują unikać odpowiedzi, nie kręcą i nie oszukują. Odpowiadają na pytania najlepiej jak potrafią. Egzamin ósmoklasisty jest zatem najlepszym w kraju źródłem wiedzy o stanie polskiego społeczeństwa. Jednak niezmiernie rzadko bywa, w celu poznania tego stanu, używany. Nie tylko z braku odpowiednich kompetencji merytorycznych, ale też dlatego, że wnioski mogłyby by być sprzeczne z wynikami ankiet i w ogóle nie takie, jakich życzyłaby sobie rządowa propaganda.

Niżej podpisany omawiał już szeroko wyniki wspomnianego egzaminu w roku 2022, głównie poprzez korelację jego wyników z wynikami wyborów parlamentarnych i prezydenckich, co przyniosło wiele ciekawych, a nawet sensacyjnych, zupełnie nieoczywistych i sprzecznych z intuicją, wniosków.

Wyniki egzaminu ósmoklasisty przede wszystkim jednak pokazują poziom polskiej oświaty na szczeblu podstawowym, czyli właściwie oświaty w ogóle. Za ich pomocą można zatem ocenić pracę organów państwowych za ów stan odpowiadających. Kuratoriów, ministerstwa, oraz całego rządu.

Spotykane w mediach analizy wyników egzaminu, ograniczają się, niestety, zwykle do podania średniego wyniku z danego przedmiotu. Jest to jednak informacja daleko niepełna, a poza tym myląca. Sama średnia, bez pozostałych parametrów, takich jak mediana, odchylenie standardowe, czy dominanta, właściwie nic nie mówi o kształcie rozkładu ocen, a poza tym wysokość średniej zależy nie tylko od wiedzy zdających, ale również od poziomu trudności samego egzaminu, który może być i często bywa, ręcznie „ustawiany” przez władze oświatowe. Dlatego dużo ważniejszy od samej średniej, jest kształt rozkładu prawdopodobieństwa otrzymania danej oceny. Co szczególnie intrygujące, takie kompletne rozkłady wyników egzaminów, jak najbardziej zamieszcza na swoich stronach internetowych komisja egzaminacyjna, ale ich zaskakujące kształty do tej pory nie wywoływały żadnej refleksji czy dyskusji, ani w mediach, ani w samym systemie oświaty.

Ponieważ inteligencja i w ogóle kompetencje umysłowe przyjmują w ludzkich populacjach rozkład normalny, w Polsce zwany też rozkładem Gaussa, należałoby się, w pierwszym przybliżeniu, spodziewać, że rozkład wyników egzaminów będzie również do rozkładu normalnego zbliżony.  Będzie niewielu uczniów uzyskujących bardzo dobre wyniki, zdecydowana większość stłoczona wokół wartości średniej, oraz, po drugiej stronie rozkładu, niewielki „ogon” całkowitych tumanów. Tym większe jest jednak zaskoczenie, że wyniki od tego teoretycznego przewidywania odbiegają, czasami bardzo daleko.

Egzamin ósmoklasisty w latach 2022 i 2023 składał się z trzech części. Języka polskiego, języka obcego, najczęściej angielskiego, oraz matematyki. Ilość punktów jakie można otrzymać w dwóch pierwszych przypadkach zależy jednak nie tylko od umiejętności zdających, ale także od życzliwości osób sprawdzających daną pracę, bo odpowiedzi na część pytań otwartych oceniane są w sporym zakresie subiektywnie. Wyniki tych lingwistycznych egzaminów świadczą oczywiście o zdających, ale też, w jakimś stopniu, o oceniających.

Wady tej pozbawiony jest jednak egzamin z matematyki. Jest on w tu procentach obiektywny. Albo uczeń umie, albo nie umie danego zadania rozwiązać. Tertium non datur i osoba sprawdzająca taki egzamin nie ma tu żadnego pola do popisu ani dla własnej życzliwości, ani złośliwości.

Rozkład wyników egzaminu z matematyki w roku 2022 pokazuje poniższy, sporządzony przez państwową Centralną Komisję Egzaminacyjną, zatem na pewno znany również w Ministerstwie Oświaty, wykres.

Na osi poziomej pokazano wynik egzaminu w procentach, na osi pionowej zaś odsetek zdających, jacy ten wynik uzyskali. Już na pierwszy rzut oka widać, że rozkład ten wcale nie jest podobny do rozkładu normalnego. Przede wszystkim różni się od niego tym, że ma nie jeden, a dwa maksima. Jedno „prawe” przy wyniku 96% i drugie „lewe” przy wyniku 20%. Zwykle takie wyniki daje badanie dwóch odrębnych i nie zachodzących na siebie populacji, z których każda ma własny „prawidłowy” rozkład normalny danej cechy. Po nałożeniu obu tych rozkładów na siebie otrzymujemy właśnie coś takiego jak na wykresie powyżej.

Dokładniejsza analiza pokazuje, że do „prawego” rozkładu, tego z maksimum na 96%, należało około 70% podchodzących do egzaminu, natomiast pozostałe 30% należało do rozkładu „lewego”, z maksimum przy 20%. Rozkład „prawy” jest oczywisty. To uczniowie, którzy się do egzaminu w jakiś sposób, na miarę swoich zdolności i możliwości, przygotowywali i chcieli go jak najlepiej zdać. Rozkład ten ma maksimum właśnie przy 96%, co oznacza, że egzamin był w roku 2022 stosunkowo łatwy, co podkreślają zresztą wszyscy, którzy do niego wtedy podchodzili. Wynik 100% uzyskali uczniowie lepsi od tej przeciętnej. Uczniowie gorsi uzyskiwali wyniki proporcjonalnie gorsze, przy czym im dalej były on położone od 96% tym, było ich mniej. W tej części rozkładu nie ma zatem niczego zaskakującego.

Dużo bardziej interesujący jest rozkład „lewy” do którego należała, co przypominamy, prawie 1/3 zdających. Ponieważ jest to zupełnie odrębna od pierwszej populacja, to nie są po prostu uczniowie gorsi z matematyki. Ci gorsi znajdują się bowiem w lewym ogonie poprzedniego rozkładu.  W rozkładzie „lewym” znajdują się zupełnie inne osoby.

Maksimum przy wyniku egzaminu na poziomie 20% jest bowiem tylko nieco wyżej, niż wynik, jaki otrzymalibyśmy wypełniając arkusz egzaminacyjny …całkowicie losowo. Prawie 1/3 ósmoklasistów, dała zatem na egzaminie z matematyki, odpowiedzi na …chybił trafił. Nie uczyła się do egzaminu wcale, nie uczyła się w ogóle matematyki przez osiem lat nauki w szkole i nie potrafiła nawet dodać przysłowiowych dwóch do dwóch. Jakim cudem dostawali oni promocje do kolejnych klas, pozostaje tajemnicą Ducha Świętego i ministra Czarnka.

Gdyby takich całkowitych, totalnych matematycznych ignorantów było, powiedzmy, trzy procent, ich obecność byłaby łatwa do zrozumienia. W każdym społeczeństwie istnieje przecież margines ludzi o tak niskiej inteligencji, że matematyki na poziomie nawet podstawowym, zwyczajnie nie są w stanie zrozumieć. Ale margines, a nie 1/3, jak to było w 2022 roku Taki odsetek populacji nie tylko nie rozumie z matematyki literalnie niczego, dosłownie zero, null, ale i nie ma najmniejszej ochoty czegokolwiek z niej zrozumieć. Ich przytłaczająca liczebność wskazuje jednak, że problem nie tkwi w nich samych, tylko na zewnątrz, w zarządzanym przez ministra Czarnka, systemie oświaty. Oczywiście jeżeli jest to dla nich jakiś problem, a nie właśnie celowo zaplanowany rezultat, co za chwilę wykażemy.

Zanim jednak to nastąpi, przedstawimy hipotezę, wobec celowego działania partii władzy, alternatywną. Najbardziej oczywistym i rzucającym się w oczy wyjaśnieniem opisywanej anomalii egzaminacyjnej jest bowiem oczywiście epidemia COVID i związane z nią lockdowny. W latach 2020 i 2021 przez wiele miesięcy uczniowie szkól podstawowych w ogóle do tych szkół nie uczęszczali, pozostając na tzw. nauczaniu zdalnym, przez sieć internetową, która w przypadku wielu szkół była czystą fikcją. Nic dziwnego więc, że uczniowie niczego się na niej nie nauczyli.

To wyjaśnienie kulało jednak od samego początku. Lockdowny skończyły się już w 2021 i zadający egzamin w roku 2022 ósmoklasiści mieli cały rok szkolny, aby do egzaminu się przygotować i ewentualne zaległości nadrobić. Poza tym, nawet jak komuś po nauczaniu zdalnym pozostały jakieś luki w wiedzy matematycznej, to oczywiście obniżyłoby to jego wynik z egzaminu, ale przecież nie do zera, czyli do wyniku czysto losowego. Wreszcie, przecież egzamin w roku 2022 nie był bynajmniej ostatni. Kolejny miał miejsce w bieżącym, 2023 roku. Ponieważ od covidowych lockdownów upłynęło już nie rok, ale dwa lata, ich wpływ na wynik powinien też być proporcjonalnie mniejszy. Jak zatem wyglądały wyniki egzaminów w roku 2023?

Otóż dziwaczny, bimodalny rozkład wyników nie tylko nie zanikł, ale stał się jeszcze bardziej wyraźny. Lewe maksimum, jest już nawet wyższe od prawego. Tym razem do „lewego” rozkładu, obejmującego kompletnych matematycznych analfabetów, zalicza się już nie 30, a 40% zdającego rocznika!

Należy to dobitnie powtórzyć. Czterdzieści procent uczniów zarządzanych przez ekipę pana Czarnka szkół, nie umie z matematyki literalnie niczego! Prawie połowa! Warto też dodać, że dokładnie ten sam efekt jest widoczny w wynikach egzaminu z języka angielskiego, chociaż tam grono całkowitych analfabetów jest nieco mniejsze. Nie występuje natomiast w wynikach egzaminu z języka polskiego.

Tej galopującej katastrofy (wzrost o 10 pkt procentowych w jednym roku!) nie da się już zwalić na COVID, lockdowny i nauczanie zdalne. Również żadne inne tradycyjne wady polskiej oświaty, jak zbyt duże klasy, niska jakość marnie opłacanej kadry nauczycielskiej, nauka na zmiany, etc, mogłyby oczywiście obniżyć średni poziom zdających, ale, nie dałyby rady wygenerować takiego efektu, w wyniku którego prawie połowa uczniów nie umie literalnie, dosłownie, nic!

Po wykluczeniu hipotezy alternatywnej, widać więc, że jest to po prostu efekt zarządzania oświatą przez pisowską władzę, spersonifikowaną w osobie ministra oświaty. Przy czym nie jest tak, że jest on tego efektu nieświadomy. Nie tylko pokazane wykresy pochodzą ze stron, nadzorowanej przez niego, Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, ale i on sam osobiście raczył oświadczyć:

Już drugi rok z rzędu jest stosunkowo duża liczba uczniów, którzy zdali bardzo dobrze wszystkie trzy egzaminy, ale jest też niestety stosunkowo duża liczba uczniów, którzy zdali na niskim procencie i stosunkowo niewielka liczba osób, która zdała średnio te egzaminy.

„Zdać na niskim procencie” w języku pisowskim oznacza więc, jak widać, nie umieć danego przedmiotu …wcale, ani ani.

W normalnych okolicznościach, każdy minister, widząc takie efekty swojego zarządzania powierzonym sobie resortem, natychmiast podałby się do dymisji, lub zwyczajnie zostałby odwołany, gdyby się przed tym wzdragał.  Żadna taka przykrość ministra Czarnka w pisowskiej Polsce jednak nie spotkała. Wnioskować jednoznacznie można zatem, że owe wykluczenie matematyczne i anglistyczne całego pokolenia w Polsce, nie jest czymś, co PIS postrzegałoby jako problem, ale wręcz przeciwnie, jest właśnie tym efektem, o który PIS od początku chodziło i w celu uzyskania którego mianowano ministrem odpowiednie indywiduum, nawet jak na PIS, wręcz wyjątkowo obrzydliwe.

Dlaczego PIS jednak miałby chcieć aby Polacy nie posiadali jakichkolwiek kompetencji matematycznych i nie znali nawet jednego słowa w języku angielskim?

Jeżeli chodzi o to drugie, to nie jest żadną tajemnicą, że zdaniem PIS, znajomość globalnego języka angielskiego jest ewidentnie szkodliwa. Poprzez globalny język nadchodzi bowiem ze zgniłego Zachodu globalna demoralizacja, w postaci przeróżnych szkodliwych ideologii typu „dżęnder”, czy LGBT.  Ignorancja w tej dziedzinie zabezpiecza natomiast „polską młodzież” przed tymi szkodliwymi miazmatami, co było przez PIS wielokrotnie wprost deklarowane np. w kuriozalnym, promowanym przez ministra Czarnka „podręczniku” do przedmiotu zwanego HIT. Nic więc dziwnego, że w gminach w których PIS ma najwyższe poparcie wyborcze, wyniki egzaminu z języka angielskiego są właśnie w skali kraju najgorsze. Ignorancja to siła. Siła PIS.

Równocześnie jednak język angielski jest językiem właśnie globalnym, dającym dostęp do światowej wymiany gospodarczej i kulturowej, jest językiem światowej turystyki, biznesu i nauki. Jego znajomość jest niezbędna dla każdego, kto ma nadzieję na zrobienie jakiejkolwiek znaczącej kariery zawodowej, czy biznesowej i dlatego jest dobrem niezwykle na rynku edukacyjnym pożądanym i poszukiwanym. Gdyby PIS po prostu zakazał jego nauczania, mielibyśmy do czynienia z masowym buntem i ignorowaniem tego zakazu z tajnymi kompletami nauki tego języka włącznie. Lepiej więc dla Partii, aby nauka angielskiego formalnie się odbywała, ale w taki sposób, żeby nie przynosiła żadnych wymiernych rezultatów.

Matematyka ma wiele podobnych cech. Również jest uniwersalnym, nawet nie światowym, ale wręcz kosmicznym językiem, bez znajomości którego, nie da się zgłębiać praktycznie żadnej innej dziedziny wiedzy, od analizy biznesowej, poprzez genetykę i mechanikę płynów, po przygotowanie sondaży wyborczych, i jej znajomość jest w związku z tym nawet jeszcze ważniejsza od znajomości angielskiego. Trzeba też przyznać, że pisowska propaganda nie deprecjonuje matematyki równie zajadle, jak to czyni z nauką angielskiego. Jednak matematyka stanowi w rzeczywistości dla władzy PIS nie mniejsze zagrożenie jak angielski, bo wszystko w niej jest jednoznaczne i zerojedynkowe. Propaganda partyjna nie ma tu żadnego pola do popisu. PIS jeszcze nie potrafi sprawić, żeby dwa plus dwa równało się pięć. Jednak, jak widać po rezultatach egzaminu, bardzo się stara, aby móc. Oba te przedmioty przez partię władzy są więc traktowane jednakowo, jako zagrożenie. Ignorancja to siła PIS.

Opisane osobliwości rozkładu wyników egzaminów z matematyki i angielskiego, nie dotyczą jednak wyników z języka polskiego, który jest, owszem, nieco niesymetryczny, ale ma tylko jeden wierzchołek. Jest to oczywiste, jeżeli tylko zrozumiemy, że, inaczej niż angielski i matematyka, nie jest to przedmiot merytoryczny, ale propagandowy, służący indoktrynacji dzieci szkolnych w duchu zaplanowanym przez Władzę.

Wiemy już zatem, jakie dwie populacje złożyły się na podwójny, bimodalny, rozkład wyników z matematyki i angielskiego. Populacja „lewa”, to dzieci zwolenników partii rządzącej. Dzieci tych jest nieco więcej, niż tychże zwolenników, co wynika z faktu, że dzietność w tej grupie jest nieco wyższa od średniej. Dlatego też PIS wymyślił i wdrożył program 500+, będący właśnie transferem środków od wszystkich Polaków do zwolenników Władzy. Władza ta oczekuje w zamian, jak widać, nie tylko lojalności, ale także i ignorancji matematycznej i anglistycznej, co ma zapobiegać „demoralizacji”, czyli ewentualnej zmianie poglądów na antyreżimowe. Ignorancja to siła. Siła PIS.

Populacja „prawa” to reszta mieszkańców Polski, starająca się przygotować swoje dzieci do przyszłego rynku pracy w gospodarce postindutrialnej, co wymaga najwyższych dostępnych i możliwych do osiągnięcia kwalifikacji. Kwalifikacji, których na późniejszym etapie kształcenia nie da się zdobyć bez znajomości angielskiego i matematyki, zatem rodzice dokładają starań, aby zapewnić dzieciom tę znajomość na najwyższym dostępnym poziomie. W rzeczywistości, dokładnie na odwrót, niż w pisowskiej ideologii, ignorancja to słabość, a nie siła.

PIS hoduje sobie masy bezmyślnych analfabetów, którzy, w zamyśle partii mają popierać ją i zapewnić jej władzę po wsze czasy. Tak się jednak nie stanie. Globalna gospodarka postindustrialna, która stopniowo obejmuje cały świat, potrzebuje pracowników kompetentnych i wykwalifikowanych. Analfabeta nie potrafiący dosłownie dodać dwóch do dwóch, nie będzie w niej potrzebny nawet jako śmieciarz i w konsekwencji wyląduje na, nazwanej tak, przez Davida Webera, „doli”, czyli wiecznym i permanentnym bezrobociu.  Z głodu nie umrze, pod mostem też nie będzie musiał nocować, ale poziom życia jaki osiągną jego koledzy z „prawego” rozkładu, pozostanie dla niego na zawsze niedostępny. PIS, ideologia dnia przedwczorajszego, musi przeminąć wcześniej czy później, może nawet w tym roku. Ale szkody przez jego rządy wyrządzone, w tym drastyczne okaleczenie intelektualne kilku roczników Polaków pozostaną już na zawsze.